środa, 31 sierpnia 2011

"Koralina" Neil Gaiman


źródło okładki: wydawnictwo MAG

Spokój, cisza i upragniony chłód po kilku dniach przytłaczających upałów. Nic nie może zmącić tego poczucia sielskości…Nawet owady, które (tak jak ludzie) otrząsnęły się już z wysoko temperaturowego otumanienia, nie zepsują błogości tej chwili…Chociaż…mogłyby z łaski swojej znaleźć sobie inny obiekt do napastowania! Sio! Zatem, na czym to ja skończyłam? A, tak! Na uroku chwili, która…A sio! Nie, nie wytrzymam dłużej…! Gdzie ta packa?! Poczekaj ty latająca bestio! Zaraz cie przegonię na cztery wiatry…! Tylko się mi pokaż…Aaa, tam się schowałaś…Za łóżkiem…Idę po ciebie, drżyj!

Jeśli można osiągnąć stan, w którym oddech zamiera i puls staje się niewyczuwalny, a mimo to zachowuje się funkcje życiowe to ja bez wątpienia dostąpiłam tego zaszczytu…Nie wiem czy możliwe jest poruszenie ciała w którąkolwiek ze stron, choćby o milimetr, gdy patrzy się na dużą, kościstą dłoń z czerwonymi szponami, zmierzającą w naszą stronę…Czy to ten twór przed chwilą muskał moje ramię?! To niemożliwe, żeby literacka fikcja rodem z najokropniejszych horrorów tak po prostu się ziściła! Już po mnie! Ona za chwilę zaciśnie się na moim gardle…Jednak…o dziwo ta, nie wykazywała żadnej formy agresji, stanęła tylko przede mną (zakładając, że dłoń może stać) i pokiwała mi przywołującą palcem wskazującym – ewidentnie chciała bym ruszyła za nią…Mając na uwadze dobro własnego życia, nie pozostało mi już nic innego jak ulec sugestii.

Po krótkiej przechadzce zatrzymała się przed lustrem i znów przy pomocy palca nakazała mi spojrzeć w nie. Jak na zawołanie w moim domu zrobiło się smoliście ciemno, mimo iż wiedziałam, że na zegarze za chwilę wybije południe. Zaraz po tym lustro zaczęło falować niczym woda w jeziorze by ostatecznie ukazać mi obraz, który dłoń tak chciała mi pokazać. Zobaczyłam w nim dziewczynkę, która właśnie otwierała jedne z wielu drzwi w jej domu. Dziwiło mnie jej pełne skupienie i zaangażowanie przy spoglądaniu za nie, w końcu, co fascynującego może być w ścianie z cegieł, która znajdowała się tuż za nimi? Mrugnęłam powiekami raz i drugi, przetarłam oczy i w tej samej chwili straciłam zaufanie do swojego wzroku…Przed chwilą była tam ściana a teraz jest korytarz! Dziewczynka weszła weń i po kilku krokach obie usłyszałyśmy wołanie: Koralino, kochanie?!* Gdy sama analizowałam w myślach jej imię i możliwość przesłyszenia się, Koralina w tym samym momencie zaczęła odczuwać dużą ulgę i opadający zeń strach – to przecież głos jej matki ją wołał. Uśmiechała się szczerze, stojąc tuż za nią i już miała ją złapać beztrosko za rękę, gdy matka odwróciła się do niej przodem…Choć to, co w tej chwili się jej objawiło głosem do złudzenia przypominało jej rodzicielkę to zdecydowanie było CZYMŚ innym. Przemawiało za tym kilka szczegółów jej wyglądu, ale tym, który zrobił na Koralinie największe wrażenie były oczy – ich funkcje pełniły dwa czarne guziki. W tym momencie dziewczynka już wiedziała, że z jej rodzicami stało się coś złego i tylko w niej nadzieja na uratowanie ich. Tylko gdzie oni są? Gdzie ich szukać? I czy puste spojrzenie drugiej matki zgodnie z podejrzeniami oznacza nadchodzące kłopoty? No i wreszcie, skąd się wzięła ta ręka? Z mojej wyobraźni? Nie…Wzięła się z…Zresztą, co ja się tu będę…To historia Koraliny, niech ona Wam opowie.

Uch, dałam się ponieść fantazji Neil’a Gaiman’a, prawda? Przepraszam za to odpłynięcie od rzeczywistości, ale nie da się inaczej czytając „Koralinę”. Choć z jej autorem spotkałam się dopiero po raz pierwszy to już wiem, że bez wątpienia nie po raz ostatni! Ta baśń spowita grozą pochłonęła mnie bez reszty! Wciągnęła w swój magiczny świat i nie chciała wypuścić, zresztą, po co miałaby to robić? Świat w niej, choć momentami przerażający jest maksymalnie intrygujący i magiczny – aż nie chce się wracać do szarej codzienności. Ideał literacki, zapytacie? Nie do końca. Ogromną wadą (choć jednocześnie malutką) jest to, że pan Gaiman nie zdecydował się na rozwinięcie tej historii i zbudowanie obszernej, wielowątkowej powieści fantasy – wierzcie mi, że w „Koralinie” zawarł on tylko samą esencję swojego pomysłu. Gdyby tak to rozbudować, ach, jak było by pięknie i o ile więcej magicznych przygód! A, tak? Zostaje się tylko oblizać niczym, po odrobinie ulubionego deseru ekskluzywnej marki i liczyć, że kolejny będzie jeszcze lepszy oraz, że da się smakować znacznie dłużej!

* Neil Gaiman „Koralina”; str. 70

Ocena 5,5/6

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

"Nowolipie. Najpiękniejsze lata" Józef Hen


źródło okładki: wydawnictwo W.A.B.

Żydzi jako naród interesował mnie od dawna. Ich kultura, życie codzienne, rytuały, podejście do religii – niemal wszystko, co z nimi związane. Druga kwestia, która nie daje mi spokoju, a jest z nimi związana bezpośrednio to antysemityzm. Co sprawia, że niektórzy otwarcie mówią o nienawiści do nich? I czy to prawda, że niektórzy „wysysają antysemityzm z mlekiem matki”? Odpowiedzi na te pytania jak i wiele innych, szukam za pomocą swoich własnych obserwacji, rozmów i oczywiście literatury. Nic, więc dziwnego, że jak tylko nadarzyła mi się okazja przeczytania książki „Nowolipie. Najpiękniejsze lata”, której autorem jest Józef Hen, skorzystałam z niej bez cienia wahania.

Nim przejdę do szczegółów związanych z fabułą książki, która jest tematem tego tekstu, kilka słów na temat samego jej autora. Winna jestem Wam szczerość i wyznanie, że pan Józef Hen był mi do tej pory mało znany. Gdzieś tam obijało mi się, co jakiś czas jego nazwisko, ale nie zostawało przy mnie na dłużej. Teraz okazuje się, że to duży nietakt z mojej strony, który mam nadzieję, szybko nadrobię.
Hen, to polski powieściopisarz, publicysta, dramaturg i scenarzysta o żydowskim pochodzeniu jak donosi informacja ze strony wydawnictwa W.A.B i wikipedii. Stworzył takie dzieła jak: "Kwiecień", "Krzyż Walecznych", "Królewskie sny" czy "Mój przyjaciel król. Opowieść o Stanisławie Auguście" i „Błazen - wielki mąż”, które są biografiami. Wśród nich znaleźć też można tytuł oscylujący wokół autobiografii, choć ten nim nie jest, bowiem „Nowolipie. Najpiękniejsze lata” jest zbiorem wspomnień pisarza z całego, jego, dotychczasowego życia. Choć tyczą się w głównej mierze jego osoby to nie sposób odczuć podczas lektury jakoby stawiał siebie na podium i zmuszał czytelnika do koncentracji tylko na sobie. Mówi w nich o swojej rodzinie, otoczeniu, w jakim się znajdował w danej chwili i ludziach, których wtedy spotykał.

Tytuł dzieli się na dwie części. Pierwsza to „Nowolipie”, w której autor opisuje całe swoje dzieciństwo i wszystko to, co się z nim łączyło. Przybliża on w niej dzieje jak i rysy osobowościowe swojej rodziny. Omawia rytuały żydowskie, pokazuje jak wygląda życie w ich domu jak i na podwórku, opowiada też, co się dzieje, gdy, któryś z domowników niedomaga na zdrowiu (nie tak od razu prosi się do chorego, lekarza). Duża część wspomnień tyczy się edukacji pana Józefa i pierwszych, pisarskich kroków w „Małym przeglądzie”. Nie brakowało też w jego życiu wyrazów dyskryminacji z powodu pochodzenia, kierowanych bezpośrednio do niego – pierwszy tego przypadek autor odnotował, gdy sam był młodzieńcem, a ledwie ośmioletnia córka dozorcy skierowała się doń słowami „Ty parszywy Żydzie…”* Na szczęście nie brakowało mu także cudownych przeżyć i miłosnych uniesień.
Jednak, gdy tylko zasmakował słodkości pierwszych miłości, przyszło mu brać udział w wojnie i być świadkiem bombardowania Warszawy, co też bardzo dobrze zrelacjonował.
Drugą część swoich wspomnień pt. „Najpiękniejsze lata” rozpoczyna wątkiem uczestniczenia w budowie drogi między Lwowem a Kijowem. Dalej mówi o „potyczkach” z Sowietami, byciu „liszeńcem” i… wielu innych kwestiach, których nie sposób wymienić pokrótce.

Całość tych wspomnień stanowi duże źródło wiedzy, nie tyle o samym życiu pisarza jak o współczesnych Żydach. Dzięki nim, dowiedziałam się wiele o ich kulturze i tym, jacy naprawdę są – moja wiedza została pogłębiona w należytym stopniu. A czy odpowiedziałam sobie na postawione pytania we wstępie? W pewnym sensie tak, bowiem dzięki lekturze utwierdziłam się w swoich przekonaniach dotyczących źródeł antysemityzmu w naszym społeczeństwie. Ktoś powie, że to przecież było kiedyś, a teraz są inne czasy? Są, ale niekoniecznie w tej materii…Głębsze przemyślenia na ten temat zostawię sobie, ponieważ zbyt mocno wiążą się z tokiem fabuły i nie chcę zdradzać jej w zbyt dużym stopniu.

Wszystko to sprawia, że oceniam wysoko niniejszy tytuł jednak nie maksymalnie. Znikoma ilość dialogów (które bądź, co bądź ożywiają fabułę) dawała mi się we znaki – chwilami miałam wrażenie, że lektura jest odrobinę monotonna, ale co dla mnie jest maleńkim minusem, dla kogoś innego może być ogromnym plusem.

Czy polecam tę książkę innym? Jak najbardziej tak. Tym, którzy tak jak ja, chcą dowiedzieć się o semickiej kulturze i obyczajowości nieco więcej jak i tym, którzy chcą z pomocą autora powspominać jego życie w około wojennych czasach.

* Józef Hen „Nowolipie. Najpiękniejsze lata”; str. 72 

Za możliwość przeczytania niniejszej książki dziękuję wydawnictwu W.A.B.

Ocena 5/6

piątek, 26 sierpnia 2011

"Jak spalić zbędne kilogramy? Iskra, 4-stopniowy plan utraty wagi" Chris Downie


źródło okładki: wydawnictwo STUDIO ASTROPSYCHOLOGII

Nie ma chyba człowieka, który nie uśmiecha się ironicznie na widok reklam środków na odchudzanie. Coraz to nowsze spoty rozbrajają pomysłowością jak i samymi formami „cudownych specyfików”. Są tabletki, proszki do rozpuszczenia w wodzie, plastry, suplementy na dzień i osobne na noc, herbatki i kawy…Wymieniać można by długo. Są też wspaniałe urządzenia, które bez naszego wysiłku odchudzą nas tam gdzie chcemy…Wystarczy, że umieścimy „maszynę” w newralgicznym miejscu, a ta, bez problemu rozpuści nadmiar tłuszczu albo go wymasuje…Wszystko to za jedyne…+ VAT.
Całe szczęście, że są też darmowe i ogólnie dostępne diety. Szkoda tylko, że po wielu z nich efekt jo-jo wręcz przytłacza… Wszystko to razem w efekcie powoduje, że bardzo ciężko uwierzyć w jakikolwiek sposób odchudzania szerzony na masową skalę. Sama należę do osób, które naigrawają się z tych wszystkich cud diet, suplementów i „kosmicznych” urządzeń. Zatem jaką mogłam mieć minę, gdy w moje ręce wpadł poradnik pt. „Jak spalić zbędne kilogramy? Iskra, 4-stopniowy plan utraty wagi”? Chyba łatwo zgadnąć…

Mimo wszystko postanowiłam dać mu szansę. A nóż widelec, czymś mnie zaskoczy…? Czy tak się stało?
Chris Downie przedstawia w nim swoje najukochańsze „dziecko”. Po dorobieniu się pokaźnej sumy na koncie, postanowił zacząć działać dla ludzi, pomagać im. Motorem działań dla niego była jego koleżanka z pracy, która zmieniła swój styl życia i zrzuciła zbędne kilogramy właśnie dzięki Chrisowi. Jej słowa podziękowania wywarły na Downie takie wrażenie, że nie poprzestał na przyjęciu miłych słów, a zapragnął pomagać na znacznie szerszą skalę tym, którzy sami nie radzili sobie ze swoim ciałem.
W tym celu stworzył ruch społeczny kryjący się pod nazwą SparkPeople. Pod tą samą nazwą kryje się także strona internetowa owej społeczności – ma ona kluczowe znaczenie w całym programie jego autora. Podstawowym jego założeniem jest wpływ na psychikę, zmierzający do zmiany wadliwych i szkodliwych zarazem przyzwyczajeń, poprzez pracę nad własnym charakterem i motywacją do działania.
W pierwszej części książki autor omawia kwestię systemu doskonalenia i dzieli je na poszczególne fazy, czyli jak rozpalić w sobie iskrę do zmian i utrzymać ogień, gdy ten już zapłonie. Druga część poświęcona jest diecie – złym nawykom żywieniowym, zmianie stylu życia na sprzyjający utrzymaniu prawidłowej wagi ciała (między innymi można tu znaleźć porady dotyczące radzenia sobie ze stresem i jak zmotywować się do ćwiczeń).
Na koniec zaś, autor, zostawił takie dodatki jak przykładowe menu wg SparkPeople, tabelki z poszczególnymi produktami żywnościowymi i ich wartościami energetycznymi oraz przykładowe ćwiczenia.

Tyle, jeśli chodzi o zawartość (w dużym uproszczeniu). Jeśli chodzi zaś o moje wrażenia to są takie, jakich się spodziewałam początkowo, czyli marne. W gruncie rzeczy nie dowiedziałam się niczego nowego. Doskonale wiem, że by zmienić swoje złe nawyki trzeba zacząć od zmian w psychice – bez tego ani rusz. Wiem też, że do zmiany wagi ciała potrzeba modyfikacji diety, stylu życia, zmotywowania siebie do częstszego ruchu oraz ćwiczeń. Wiem też jak ważną rolę odgrywa w tym wszystkim wsparcie ze strony otoczenia i znalezienie sobie grupy, która będzie silną podporą w chwilach słabości. To żaden problem, niemal na każdym większym forum dotyczącym życia ogólnie pojętego, jest wątek o odchudzaniu, a w nim osoby nawzajem się wspierające. Są też polskie strony internetowe, które pełnią rolę wirtualnych dzienniczków, w których zapisywać można wszystko, co z odchudzaniem związane, począwszy od ilości kalorii w plasterku zjedzonej przez siebie wędliny po każdy ubytek grama wagi.
Podoba mi się za to ostatnia część poradnika z masą użytecznych szczegółów dla każdego, walczącego z nadmiarem swoich kilogramów. Wartości energetyczne szalenie przydają się przy komponowaniu posiłków, przykładowe jadłospisy mogą orzeźwić monotonne menu, a sugerowane treningi są łatwe w wykonaniu, szkoda tylko, że ich przykładów jest niewiele.

Całokształt poradnika oceniam na dobry. Nie jest może szalenie innowacyjny, ale nie brak w nim ciekawych i użytecznych porad. Myślę, że każdy, odchudzający się wyłuskałby z niego coś przydatnego dla siebie.

Za możliwość przeczytania niniejszego poradnika dziękuję wydawnictwu Studio Astropsychologii.

Ocena 4/6

środa, 24 sierpnia 2011

"Wyjazd we dwoje i inne opowiadania" Maria Mostowska


źródło okładki: wydawnictwo Jirafa Roja

Jak już zdarzało mi się wspominać tu i ówdzie, nie przepadam za opowiadaniami. Zdecydowanie preferuję dłuższą formę literacką by zżyć się z bohaterami, dobrze ich poznać i ostatecznie, dać radę określić czy historia zawarta w danym tytule jest godna uwagi.
Mimo to czasem trzeba zrobić wyjątek od reguły by nie było zbyt monotonnie. Na szczęście tym razem odstępstwo to zrobiłam nie tyle z nakazu sumienia, co zdecydowanie z czystej chęci, natchniona słowem wstępnym opowiadań, które ostatnio wpadły mi w ręce.

Mówię tu o utworach Marii Mostowskiej pt. „Wyjazd we dwoje i inne opowiadania”. Przyznam szczerze, że nazwisko tej pani nie było mi w ogóle znane. Informacja na tyle okładki też nie zdradza zbyt wiele poza rokiem urodzenia, miejscem zamieszkania i stwierdzeniem, że autorka jest wszechstronna w doświadczeniu zawodowym. Jednak ciepła i pozytywna zachęta (tak też zatytułowany jest wstęp) ze strony Jana Hartmana, utwierdziła mnie w przekonaniu, że warto znów dać szansę mało lubianemu przeze mnie gatunkowi literackiemu i zapoznać się z twórczością tej autorki.

Co mnie tak urzekło we wstępie pana Hartmana? Te oto słowa: „Opowiadania Marii Mostowskiej(…) nie uwodzą pozorami, lecz dokumentują małe wycinki takiego życia, jakie autorka zna naprawdę. Żadnego zmyślania.”*
Po takich słowach można spodziewać się przede wszystkim jednego – prawdziwości czy też lepiej – autentyczności, a to ostatnimi czasy bardzo cenię w literaturze. Czy faktycznie to znalazłam w „Wyjazd we dwoje i inne opowiadania”?
Zawartość zbioru pokazała mi dziesięć różnych tekstów, które łączy jeden wspólny mianownik – życie. Ukazane na różne sposoby, z różnych perspektyw, sytuacji i ludzi przede wszystkim. W jednym z opowiadań poznałam parę, którą zdaje się więcej dzieli niż łączy. Chyba, że „fundamentem” ich związku można nazwać łóżko, w którym ich światopoglądy nie mają zbytnio szans na rozmijanie się.
Inne zaś, opowiada o tym jak dorosłemu człowiekowi może zawalić się wszystko to, co było dla niego niezaprzeczalnym pewnikiem i nie stanowiło źródła niepokoju – mowa tu o pochodzeniu. Życie dorosłej kobiety wywraca się do góry nogami, gdy okazuje się, że tak mało wie o swoim ojcu.
Jest też opowiadanie mówiące o kobiecie i jej niezbyt szczęśliwym życiu uczuciowym – jak to chciała kochać i być kochaną, a realizacja tego różnie się układała na przełomie lat jej życia.
Żeby nie było zbyt drętwo, pani Mostowska, daje także okazję do śmiechu. W jednej z historii grupa zakładowych sprzątaczek dostaje odgórny nakaz uzupełnienia swego wykształcenia – najpierw mają zdać maturę, a następnie udać się na studia z cleanologii. Ubaw przy tym przedni, bo jakże miałoby być inaczej, gdy proste kobiety z ledwością czytające, muszą wysłuchiwać wykładów profesorów i na koniec przy pomocy zdobytej wiedzy, napisać pracę licencjacką?

Jak widać, nudzić się raczej nie można dzięki autorce – postarała się o to. Zadbała też o prosty i przystępny język oraz dobry styl (podobał mi się szczególnie w pierwszym utworze). Czy znalazłam w nich ową prawdziwość, której się spodziewałam? Jak najbardziej, tak. W wielu z nich bez problemu odnalazłam cząstkę własnego życia, własnych przeżyć a nawet uczuć. Te teksty, które ze mną wiele wspólnego nie miały i tak dały mi się mocno odczuć – jak każdy tytuł z „życiem w tle” ten także daje do myślenia, ciężko przy nich nie wpaść w zadumę.
Przy pomocy tej książki można rozebrać życie na czynniki pierwsze i spojrzeć na nie pod różnymi kątami, tak by lepiej je zrozumieć (albo przynajmniej spróbować to zrobić).

* „Wyjazd we dwoje i inne opowiadania” Maria Mostowska; str. 7

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Jirafa Roja.

Ocena 4/6

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

"Smak świeżych malin" Izabela Sowa


źródło okładki: wydawnictwo Akapit Press

Nie oglądam seriali obyczajowych regularnie, ale jest w nich coś, co zawsze bardzo mi się podobało i czego zawsze pragnęłam w swoim życiu. Mam tu na myśli przyjaźń. Przyjaciele ze szklanego ekranu zawsze są, zawsze pomagają w trudnych chwilach i nie marudzą, że „czasu tak mało”, gdy zaistnieje potrzeba rozmowy – o poważnych problemach czy po prostu…o byle czym. Zawsze mają ochotę na wspólny wypad do kina czy knajpy i nie pozwalają zbyt długo przebywać w samotności tylko z własnymi myślami. Pewnie między innymi, dlatego seriale cieszą się taką popularnością. Taka jest fikcja a rzeczywistość? Na ogół jest zupełną przeciwnością tej pierwszej.

Literaci tez dość często trzymają się takiej wizji przyjaźni – co by się nie działo, ktoś bliski duszy, niebędący rodziną, zawsze znajdzie się obok. Nie inaczej jest w przypadku głównych bohaterów książki „Smak świeżych malin” Izabeli Sowy. Malina i jej przyjaciele to zestaw barwnych i różnych od siebie indywidualności, mimo to trzymają się razem i wspierają, gdy sytuacja tego wymaga.
Ewka, to polski odpowiednik Salmy Hayek – piękne oczy, śniada cera i burza ciemnych włosów. Teoretycznie każdy facet mógłby być jej a praktycznie…nie jest tak kolorowo.
Jolka, bardzo rzeczowa i „poukładana” kobieta, lubi mieć nad wszystkim kontrolę tak by nic nie dało rady jej zaskoczyć. To ona zasugerowała Malinie wizytę u psychiatry, gdy ta kompletnie nie radziła już sobie ze swoją depresją i manią obżarstwa.
Jest też Leszek, z którym zawsze można pospierać się o teorię „drugich połówek” – banana oczywiście.
Poza grupą przyjaciół, życie Maliny kręci się także wokół rodziny i to, jakiej rodziny…Mama to wiecznie niezadowolona i marudząca malkontentka – niezwykle trudno ją czymkolwiek zadowolić. Brat, Irek, choć bardzo sympatyczny chłopak to kompletnie nie radzi sobie w nauce, a raczej nie chce sobie radzić – przecież jest tyle ciekawszych zajęć w koło.
Babcia zawsze ma odpowiednie lekarstwo na każdą dolegliwość (amol, na cellulit jest jak znalazł!) i odpowiedniego świętego na poszczególne kłopoty i zmartwienia. I najważniejsze – jest najlepszą wróżką pod słońcem!
Niewiarygodnie zabawną postacią w książce jest osoba taty głównej bohaterki. Gdzie on to nie był i kim…? Wielkim biznesmenem, do którego statkiem płynęły grube pieniądze w (niemal) tonach złota, szpiegiem czy jednym z pomysłodawców zburzenia muru berlińskiego. Szkoda tylko, że te niesamowite historie roiły się tylko w jego umyśle…
A gdzie Malina, zapytacie? Nie, nie zapomniałam o niej. Ta kobieta o słodkim imieniu to dwudziestosześcioletnia „już prawie” absolwentka zarządzania, której życie miało wyglądać jak malowane farbami o soczystych barwach, a wyszło nabazgrane i bez wyrazu. Jej życie to nieustanne braki – a to z powodu narzeczonego, który ją zostawił a to z braku pracy a także braku celu w życiu. By tego wszystkiego było mało, ciągle coś się dzieje – niestety częściej coś złego i nieprzyjemnego…

Oczywiście wyjątków od tej normy nie brakuje, bowiem Malina i jej „psiapsiółki” potrafią się bawić, oj tak…Jedyne, czego nie brak w jej życiu to…alkohol. Oczywiście, bawić się trzeba, ale czy w takim wieku nie trzeba by bardziej poważnie myśleć o swoim życiu? O skutecznym poszukiwaniu pracy? Malina niby to robi, ale jakoś bez przekonania i ciągle z tą charakterystyczną dla siebie dziecinnością a nawet chwilami – infantylnością.
Książka jest kierowana głównie do młodzieży i mam wrażenie, że takie postaci jak główna bohaterka mogą troszkę skrzywiać obraz bądź, co bądź – dorosłej kobiety. Tak, wiem, że cały czas mowa o tytule czysto rozrywkowym, bez jakichś głębszych przekazów, ale jednak to się rzuca w oczy i z lekka razi.

Poza tym jest to bardzo przyjemna i lekka powieść. Nie brak w niej prostego i całkiem dobrego humoru – może nie zaśmiewałam się podczas lektury tak jak przy (przykładowo) „Terapii Pauliny P.” Ryszarda Sadaja, ale…nie było mi podczas niej nudno ani drętwo.
Mile spędziłam czas z cząstką "owocowej serii" i jeśli jeszcze będę miała taką okazję to poznam inne jej części.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Akapit-Press.

Ocena 4/6

piątek, 19 sierpnia 2011

Drodzy Moi

Blogger od jakiegoś czasu ma "wybiórcze" problemy z pokazywaniem nowych wpisów obserwowanych blogów tzn. aktualizacje wpisów niektórych blogerów są u Was wyświetlane (w "obserwowanych") normalnie a niektórych nie. Oczywiście nie mogłoby być inaczej i ja się znalazłam w tej drugiej grupie...Info o moim wpisie nie pojawiło się dziś u Was. Zatem proszę, pamiętajcie o mnie także bez tej funkcji. ;)

"Złudne marzenia" Alexandra Bullen


źródło okładki: wydawnictwo Bukowy Las

Uwaga! Niebawem w życiu niektórych czytelników nadejdzie piękny i niesamowity dzień! Zaręczam, że będzie jedyny w swoim rodzaju i…już nigdy więcej się nie powtórzy. Tego dnia, bowiem bajki, które czytali Wam rodzice lub dziadkowie albo te, których karty pochłanialiście jedna za drugą w trybie natychmiastowym…ziszczą się! Dokładnie tak! Czy trafi się Wam latający dywan? Nie, na pewno nie. Może pewnego dnia, potykając się o coś na swojej drodze i w duchu złorzecząc temu przedmiotowi, ze zdziwieniem stwierdzicie, że oto przed Waszymi stopami leży czarodziejska różdżka? To by było zbyt łatwe, więc też nie. Dane Wam będzie doświadczyć mocy spełniania życzeń – tak jak w bajce o złotej rybce. Co trzeba zrobić by to szczęście Was nie ominęło? Wziąć do ręki książkę „Złudne marzenia” Alexandry Bullen i podążać tropem przygód jej głównej bohaterki.

Hazel, (bo tak na imię tej, o której chwilę temu wspomniałam) niedługo po przebudzeniu się o poranku swoich osiemnastych urodzin z żałością stwierdza, że chyba nic wyjątkowego ją w tym jakże szczególnym dniu, nie spotka. Nawet, Roy (jej przyszywany ojczym) nie przejawiał szczególnych oznak zainteresowania jej świętem. Dlatego, gdy od niechcenia wręczył jej kopertę, w której rzekomo miał znajdować się prezent dla niej, nie sądziła, że będzie to coś bardziej emocjonującego niż zwykła kartka urodzinowa. Oj, jak bardzo się wtedy pomyliła…Bo skąd mogła wtedy wiedzieć, że za chwilę jej oczom ukaże się imię i nazwisko jej biologicznej matki? Ach, czyżbym ten istotny szczegół pominęła? Hazel, została adoptowana.
Będąc w posiadaniu takiej informacji, nie zostało jej już nic innego jak poznać osobiście swoją prawdziwa matkę, mimo że do samego końca targały nią wątpliwości. Gdy już dowiedziała się, gdzie może ją spotkać (w dobie internetu każdy może być Sherlock’iem Holmes’em) pozostało jej już tylko wybrać strój na tę jakże wyjątkową okazję. Ale cóż to? Jej ulubiona sukienka i najlepiej nadająca się na taką szczególną wizytę jest w opłakanym stanie…I co teraz? Z tym problemem ta młoda kobieta poradziła sobie dość szybko, ale czy naprawdę o to jej chodziło? I dlaczego do diaska nagle obudziła się w mieście, którego nie znała, i w którym każdy człowiek był jej obcy?

Masa pytań, prawda? Na szczęście odpowiedzi na nie znajdą się w niniejszym tytule. Czy coś jeszcze w nim wyjątkowego dostrzeżecie? Bez wątpienia, tak. Przede wszystkim nie brak w nim marzeń – tych czystych, młodzieńczych i bezgranicznych. Znajdzie się tu także młodzieńcza miłość i szczere uczucie. Choć nie brak tu także emocji negatywnych i posunięć bohaterów, jakich by się nie chciało, to i tak książka nie traci na swojej „ciepłej” i lekkiej wartości.
W moim osobistym odczuciu nie jest to jednak tytuł wolny od wad. Po pierwsze, w wielu momentach jest zdecydowanie zbyt prosty i banalny. Po drugie zaś, brak mu pewnej charyzmy. Z kolei trzeba wziąć też małą poprawkę na moje słowa - z uwagi na…mój wiek (jakkolwiek by to dziwnie nie zabrzmiało). „Złudne marzenia” kierowane są przede wszystkim do młodych osób (konkretnie – młodzieży) i to daje się wyczuć podczas lektury.
Ja już raczej nie mam tego, typowego dla pewnego wieku, umysłu otwartego na tak prostą i klarowną fantazję, mnie potrzebna czegoś zdecydowanie bardziej skomplikowanego i zmuszającego do myślenia.

To wszystko nie znaczy jednak, że odradzam lekturę osobom zaliczającym się do tzw. „starszej młodzieży”. One też powinny spróbować uwierzyć w to, że bajki się spełniają, tak jak napisałam we wstępie…Po stokroć jednak, polecam to, co stworzyła pani Bullen, młodym osóbkom, bowiem one najlepiej docenią jej twórczość.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Bukowy Las.

Ocena 4/6

środa, 17 sierpnia 2011

"Panna Wina" Witold Horwath


źródło okładki: wydawnictwo Nowy Świat

Zabawne (albo czasem tragiczne) jak okazuje się, że tak mało wiemy o bliskich nam osobach. Pozornie czytamy z nich jak z otwartych ksiąg aż tu pewnego dnia…dana osoba pokazuje nam swoje drugie oblicze. Czasem to mroczne i przerażające, co ostatnimi czasy świetnie zobrazował na moich oczach Stephen King w „Czarnej bezgwiezdnej nocy”, a czasem stronę spowitą mgłą swoich wstydliwych upodobań…Z tym wątkiem w literaturze zetknęłam się „chwilę” temu w książce Witolda Horwatha pt. „Panna Wina”.

Już na starcie poznałam Laurę – pozornie kobieta po trzydziestce, jakich wiele. No, właśnie…Pod płaszczykiem pozorów skryła się jej dwojaka natura. Gdy nikt nie widział, logowała się do swojego drugiego świata i szukała na internetowym czacie rozmówcy o podobnych preferencjach erotycznych. Tak też było w dniu, gdy poznała tam mężczyznę, o nicku Kodeks44. Bez zbędnej paplaniny szybko przeszli do tego, co ich oboje interesowało…Wspólnymi siłami zaczęli snuć długą historię, w którą wpletli swoje fantazje…

Wykreowali oni dwoje bohaterów. Zaczęli od sędziego Syriusa Nazara – Pana Prawo, który gdzieś tam w kraju Ameryki Środkowej miał pieczę nad sprawiedliwością – karał on winowajców okrutnie, często wydając rozkaz chłosty. Autorytetem zaś, stał się już wtedy, gdy był młodym chłopcem – wtedy to wydał swój pierwszy wyrok kary śmierci.
Drugą postacią z wcześniej wymienionej przeze mnie dwójki, była Laura – młoda, (bo szesnastoletnia) panienka o niebanalnej urodzie i inteligencji oraz niecodziennym hobby…W wolnych chwilach, bowiem parała się pozornym uwodzeniem panów będących posiadaczami (lub tylko kierowcami) dobrych i drogich aut. Gdy niczego nieświadoma ofiara, kuszona młodym ciałem Laury bez podejrzeń, kierowała się w ustronne miejsce, koledzy z gangu z piskiem opon odjeżdżali z miejsca zdarzenia skradzionym autem. Nastolatka miała niebywały talent do omamiania mężczyzn i wczuwania się w ich oczekiwania, co skrzętnie wykorzystywał cały gang czerpiąc na tym duże korzyści materialne. Ich szczęście zdało się nie mieć końca, jednak zmiana, jakiej się podjęli okazała się być bardzo pechowa i doprowadziła do klęski grupy. Niebawem Laura miała stanąć przed obliczem Pana Prawo i doświadczyć jego surowej kary…

Potem już nic tylko zapisy z burzliwych losów dziewczyny z rzadka przeplatane rozmową Panny Wina i Kodeksu44.  Czy lektura mi się podobała? I tak i nie. Jestem zdania, że gdyby troszkę ją zmienić, miałaby szansę dobrze zapisać się w mojej pamięci. Co bym zmieniła? Książka według mnie względem zawartości prezentowałaby się znacznie lepiej gdyby pozbawić ją wątku czatowego i podtekstu erotycznego, a utrzymać ją w tonacji sensacyjnej. Jednak autor jako pisarz i scenarzysta filmowy oraz serialowy dobrze wie, co w obecnych czasach sprzeda się najlepiej – seks w jak najbardziej wyrazistym wydaniu. I wiedzę tę przeniósł na karty swojej powieści. Na pewno świetnie zdaje sobie on sprawę z tego, że znajdzie się wielu zwolenników takich klimatów, bo seks się sprzedawał, sprzedaje i będzie sprzedawał – ja jednak tego nie kupuję, może nie w takim wydaniu.
Druga sprawa to kwestia wulgaryzmów i takiegoż podejścia do erotyki – zakończenie pokazuje, że opowieść snuta takim a nie innym językiem ma swoje uzasadnienie w przypadku tego tytułu, ale mimo wszystko…takie podejście do sprawy nie jest dla mnie.

Cóż, mnie ta książka nie zachwyciła jednak jak pisałam, swoich zwolenników ona na pewno znajdzie. Zwłaszcza wśród tych, którzy o to zapytani, głośno i stanowczo zanegowaliby swoje rzekome zainteresowanie takim klimatem w literaturze, ale w duchu nie mogliby się już doczekać spotkania z nim. To właśnie takim osobom polecam tę lekturę.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Nowy Świat oraz portalowi Sztukater.pl.

Ocena 3/6

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

"Leci z nami pilot. Cała prawda o liniach lotniczych" Sebastian Mikosz


źródło okładki: wydawnictwo G+J

Pragnienie szybowania w powietrzu towarzyszy człowiekowi od zarania dziejów, co można zauważyć niemal na każdym polu. Małe dziecko podrzucane do góry aż kipi z radości, że „fruwa”. Dorośli zaś, konstruują coraz to nowsze maszyny, które wzbiją się wraz z nimi w podniebne przestworza, śpiewają o lataniu, piszą o tym książki…Ikar stracił przez to życie a Ptasiek zdrowie psychiczne…Choćby nie wiem, jakie zagrożenie niosła ze sobą możliwość latania to człowiek zawsze będzie ryzykował, bo to marzenie silniejsze od niego.

Z zalążków marzeń do ich realizacji droga była, może nie krótka, ale na pewno szybka. I tak w roku 1903 powstał pierwszy samolot, którego twórcami byli bracia Wright. Od tamtej pory po dziś dzień nie ustają próby stworzenia idealnej maszyny latającej, która nie tyle powali na kolana stopniem zaawansowania technicznego, co będzie odpowiedzią na oczekiwania najbardziej wybrednych pasażerów względem obsługi lotu i jego udogodnień. Zanim jednak przejdzie się do rozważań na temat takich szczegółów trzeba by zacząć od podstaw takich jak np. dlaczego samoloty w ogóle latają?
Fenomenalną odpowiedź na to zapytanie dał właśnie jeden z ojców tych podniebnych maszyn. Powiedział on, bowiem, że: „Samolot zostaje w powietrzu, bo nie ma czasu spaść.”* Choć to krótkie uzasadnienie wywołuje pewnie teraz uśmiech na twarzach wielu to jest to bez wątpienia zbyt mało mówiące wytłumaczenie. Na szczęście narrator książki (będący anonimowym, byłym prezesem firmy LOT) „Leci z nami pilot” Sebastiana Mikosza, opowiada o tym zdecydowanie dokładniej i wyczerpująco. Zatem już na starcie poznajemy krótką historię lotnictwa, a potem? Już tylko cała masa ciekawostek z tą branżą związanych.
Przykładowo o tym jak bardzo „zakorkowane” jest już nasze niebo – kto wie czy już niedługo linie lotnicze nie będą miały problemów z „wciśnięciem” swojego rejsu w tę podniebną autostradę? A widział ktoś z bliska centrum operacyjne linii lotniczych? Jeśli nie to ma szanse za pośrednictwem tej książki przekonać się jak ważne i rozbudowane jest to centrum dowodzenia. Z kolei ginące bagaże to wbrew pozorom wcale nie jest wina przewoźnika…
A jest ktoś, kto chciałby wiedzieć, dlaczego do diabła, te bilety są takie drogie? Albo ile przeciętnie zarabiają piloci i stewardessy? I dlaczego ruch podniebny zamarł, gdy wybuchł wulkan (Eyjafjallajökull), którego nazwy nikt nie potrafi wymówić? Na wszystkie te pytania (i jeszcze więcej) odpowiada właśnie ten tajemniczy człowiek.
Jeśli wydaje się Wam natomiast, że tytuł ten to zbiór drętwych faktów z zakresu lotnictwa to bardzo się mylicie. Nie brak tu także zabawnych anegdot, jakich doświadczył narrator
lub, które przydarzyły się innym członkom załogi, gdy był jeszcze pracownikiem wcześniej wspomnianej firmy. Wspomnień dostarczających uśmiechu personelowi nie brakowało, mimo że początkowo przyprawiały one o dreszcze strachu…Bo jakże tu złapać rozbiegane małpki chowające się w najmniejszych zakamarkach lotniska? Albo jak wyjść z twarzą z sytuacji, w której puszystej pasażerce sugeruje się ciążę? Że już nie wspomnę o zmartwychwstających kotach…

Te i inne informacje kryją się w niniejszej książce. Może ktoś obawia się natłoku szczegółów technicznych i myśli, że przez nie, nie przebrnie? Jeśli tak to już uspokajam. „Leci z nami pilot” jest tak przystępnie napisana, że nie ma szans na to by ktoś jej nie podołał. Nawet taki totalny laik jak ja w zakresie tej tematyki, nie miał problemu ze zrozumieniem – wszystko wyłożone jest prostym i przystępnym językiem. Każdy rozdział dotyczy czegoś innego, więc o nudzie też nie może być mowy.
Świetna pozycja dla osób, które dotąd nie interesowały się lotnictwem ogólnie pojętym, a chciałyby to zmienić. Jeśli chodzi zaś, o znawców tematu to myślę, że nie znajdzie się tu wiele nowinek, które by ich zaskoczyły, ale…może się mylę.

Całokształt książki uznaję za bardzo dobry (maksymalną ocenę wystawiam tylko tym pozycjom, które wzbudzają we mnie silne emocje) – naprawdę wiele się dowiedziałam dzięki niej. Jeśli macie ochotę na coś zupełnie innego od tego, co zazwyczaj czytacie to będzie to dobry wybór.

* „Leci z nami pilot” Sebastian Mikosz; str. 15

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu G+J Gruner + Jahr Polska oraz portalowi Sztukater.pl.

Ocena 5/6

niedziela, 14 sierpnia 2011

Witam się i ogłaszam wyniki konkursu :)

Witam Moi Drodzy w nowym miejscu! Cieszę się, że  w końcu zdobyłam się na odwagę i zdecydowałam zacząć od nowa (w pewnym sensie, oczywiście). Choć sama decyzja może i nie była specjalnie skomplikowana to jej realizacja już wymagała troszkę czasu i poświęcenia. A to wybór szablonu…a to dodanie wszystkich blogów do „obserwowanych”…wklejenie wszystkich banerów…I na koniec – poinformowanie Was o zmianie. Na szczęście udało mi się to wszystko jakoś „ogarnąć” w przyzwoitym tempie i oto jestem! Mam nadzieję, że się zadomowię na Bloggerze, a  Wy mi w tym pomożecie, odwiedzając mnie, komentując i zwyczajnie…pamiętając…:)


Dobrze, ja tu gadu gadu, a tu konkurs czeka na rozstrzygnięcie. Dziękuję za wszystkie historie! Każda ma swój niepowtarzalny klimat i jest zabawna na swój sposób, choć niektóre były podszyte strachem albo i zagrożeniem życia lub zdrowia…;)

Mimo moich próśb i gróźb zamieszczonych w regulaminie konkursu i tak musiały się znaleźć dwie takie osoby, które do zasad się nie zastosowały. Afge14 – historię podała, książkę wybrała, ale gdzie adres e-mail, chociażby? MuadiM – historia świetnie opisana i naprawdę miała duże szanse na wygraną, ale gdzie wybór książki?:) Mimo prośby o dokonanie go, nie doczekałam się odpowiedzi, a wyników konkursu nie mogłam odwlekać w nieskończoność, więc…przykro mi. Muszę być konsekwentna względem swoich własnych słów, mimo że zasady i tak nagięłam, prosząc o nadrobienie zaległości.


Ponieważ postaraliście się pięknie i Wasze opowieści przypadły mi do gustu, postanowiłam nagrodzić dwie osoby!:) Jedna zostaje wybrana przeze mnie osobiście, a druga zostanie wylosowana spośród przeze mnie wyróżnionych.

Pierwszą osobą wygrywającą jest…Elizz za historię może niezbyt smaczną i przyjemną, ale…powalającą komicznością sytuacji…;) Ciotce na pewno nie było do śmiechu, ale mnie zdecydowanie jest. ;) Do Ciebie powędruje "Strefa cienia: Trzy lata z psychopatą - historia prawdziwa" Wiktorii Zender. Gratuluję!


A teraz osoby wyróżnione, są to: Anek7, Cyrysia, Zaczytana w chmurach (za „Babcia padaj!” ;) ), Szkicownik oraz Avo_lusion  (żałuję, że nie zamieściłaś więcej takich perełek;) ). Uruchamiam maszynę losującą…losuję…i…ta dadam, drugą osobą wygrywającą jest:





Gratuluję Anek! Do Ciebie poleci „Umierający dandys” Mari Jungstedt.

Za chwilę się z Wami skontaktuję poprzez e-mail.


Na zakończenie zostawiam Wam obie zwycięskie opowiastki:


Historii Elizz proszę nie czytać przed lub w trakcie jedzenia. ;)



„Otóż, dwa lata temu na Święto Zmarłych zjechała się cała rodzina do babci na wieś. I wszystko było okej, do pewnej nocy. U babci na wsi, nie wiem czemu, ale ubikacja jest na zewnątrz - taki drewniany wychodek. No i mojej cioci w rozmiarze XXXL zachciało się w nocy siusiu. Założyła skórzane pantofle wujka i wyszła. Niestety, coś gruchnęło, wychodek nie wytrzymał i ciocia wpadła w we wszystkie odchody :D ale to nic. Zaczęła krzyczeć, gdyż sama nie mogła się wydostać. Te odchody zaczęły ją zasysać, a nikt jej nie słyszał. Jak wyszliśmy przerażeni, co się dzieje, to się okazało, że ciotka pływa już w tych odchodach po szyję :/ co gorsza, wujek zamiast ją ratować, popadł w rozpacz, że założyła te jego skórzane buty! Mężczyźni próbowali wyciągnąć ciotkę, ale to na nic, bo była za ciężka i za bardzo ją zassało. Więc rzucili jej linę, jakoś się obwiązała i wyciągnęli ją samochodem! Ale to nie koniec historii - było dość zimno, jak to w listopadzie. Ciotka w odchodach, zaczęli ją wodą polewać tam na tym dworze, żeby ją obczyścić. Problem w tym, że ciotka była z Warszawy i przyjechała pociągiem. Z samiuśkiego rana zabrała się z córką i pojechały. Dalej opowiadała nam, że facet w pociągu nie mógł z nimi wytrzymać i zaczął krzyczeć, że ciotka chyba rodzi, bo tak piekielnie śmierdzi (ale musiało jej być wstyd, masakra). W domu, gdy wzięła gorącą kąpiel to na dodatek jej mięśnie odmówiły posłuszeństwa i córka musiała zadzwonić po pogotowie. I wszystko byłoby okej, gdyby nie to, że jeden z sanitariuszy, którzy sprowadzali ciotkę na noszach, złamał rękę! :D Ale na szczęście wszystko skończyło się dobrze, ciotka zdrowa, a ta opowieść - no cóż, cała rodzina uważa ją za świetną anegdotkę.”


Historia Anek:


„Najpierw mówię potem myślę. Czasem prowadzi to do sytuacji niezbyt przyjemnych, ale często jest bardzo zabawne. Do historii przeszło moje wezwanie rzucone w pewnej klasie w moim gimnazjum - cytuję: "Dwóch silnych, niekoniecznie mądrych potrzebuję na gwałt w bibliotece!"... Nie miałam na myśli nic zdrożnego - ot, chciałam, żeby przesunąć regał bez wyjmowania z niego książek...


Dodam jeszcze, że klasa w której się "wygłupiłam" już jakiś czas temu ukończyła gimnazjalną edukację, ale byli uczniowie do dzisiaj przy okazji różnych spotkań mniej lub bardziej oficjalnych przypominają tę wpadkę...”