wtorek, 25 października 2011

"Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej" Linda Polman



Wyobraź sobie taką sytuację: jesteś pracownikiem międzynarodowej organizacji humanitarnej działającej na obszarze ogarniętym wojną. *
Od czego zaczynasz swoje działania i jak je realizujesz? Pewnie większość z Was myśli sobie teraz, że pomoc humanitarna to przecież nic innego jak wspomaganie mieszkańców terenów dotkniętych jakimś nieszczęściem – czy to na skutek wspomnianej już wojny czy też kataklizmów naturalnych. Zatem wystarczy tylko zdobyć od darczyńców środki niezbędne do przeżycia w trudnych warunkach i umiejętnie je rozdzielić między potrzebujących. Logiczne
i proste, prawda? Jednak okazuje się, że tam gdzie na pierwszy rzut oka wszystko jest zrozumiałe i łatwe w teorii oraz wyobrażeniach, praktyka odsłania przed nami drugie dno –
  podejmowane działania okazują się bardziej skomplikowane i nie tak szlachetne jakby się wydawało… .

Decydując się na lekturę Karawany kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej autorstwa Lindy Polman, oczekiwałam bliższego poznania tej strony pomocy, o której chyba nikt wolałby nie wiedzieć – pomocy wyrachowanej, przeciwnej pojęciu humanitaryzmu, udzielanej często tylko dla korzyści ekonomicznych. Autorka zabiera czytelnika
ze sobą w podróż do krajów pogrążonych w chaosie działań militarnych, takich jak Iran, Afganistan, oraz także tam, gdzie uczucie głodu stanowi normę każdego dnia a pojęcie sytości jest w pewnym sensie abstrakcją. Wyobrażenie o pomocy humanitarnej, jakie na ogół ma większość z nas, zderza się tutaj z surowym realizmem – by nieść ratunek, pracownicy organizacji do tego celu stworzonych muszą niemal za wszystko płacić napotkanym po drodze ludziom (choćby za wstęp na zagrożony teren). Inne organizacje zaś przymykają oko na akty wandalizmu, jakimi bez wątpienia są kradzieże darów, dokonywane przez wojskowych, a które nie są zgłaszane w obawie przed utratą funduszy od sponsorów. Książka pokazuje także tę skrajną formę działalności organizacji niosących pomoc – wiele z nich uczestniczy w „wyścigu szczurów”, rywalizując o wyniki w statystykach przekazywanych ludziom na całym świecie za pośrednictwem mediów. Refleksja, która nasuwa się już na początku lektury i nie opuszcza czytelnika aż do samego końca, jest taka, że prawdziwej pomocy humanitarnej PRAWIE już nie ma… . Okazuje się, że niektórych nie sposób wesprzeć mimo szczerych chęci, a za udzielanie pomocy coraz częściej biorą się ludzie, którzy z humanitaryzmem nie mają nic wspólnego.

Teraz pytanie, jak relacja Lindy Polman ma się do naszego kraju? Porównując to,
co przeczytałam z tym, co przedstawiają nasze rodzime zrzeszenia „ludzi dobrej woli”, stwierdziłam, że niestety znalazłoby się kilka punktów wspólnych. Na pewno nie na taką skalę i nie w takim natężeniu, ale jednak… . Już nie mówię tu jedynie o dużych organizacjach (choć wiem, że przynajmniej jedna z nich nie cieszy się wśród naszego społeczeństwa dobrą sławą), a o małych fundacjach, które rzekomo mają nieść pomoc, jednak w rzeczywistości często nabijają swoje kasy (nie mówię, że to norma, ale sama znam takie przypadki).

We wstępie do niniejszej książki Janina Ochojska-Okońska pisze, że: może być ona doskonałym punktem do rozpoczęcia dyskusji oraz do budowania w Polsce świadomości tego, na czym tak naprawdę polegają i jak powinny wyglądać działania humanitarne
i rozwojowe
. ** Podpisuję się pod tym obiema rękami i mam nadzieję, że stanie się ona może nie motorem do zmian (bo w takie cuda ciężko uwierzyć), ale chociaż punktem początkowym dla konkretnych i skutecznych przemyśleń związanych z tą dziedziną życia społecznego.

* Linda Polman, Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej, str. 13
** Tamże, str. 12

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Czarne.

Ocena: 5/6

poniedziałek, 17 października 2011

"Zabójcza kolacja i inne zagadki medyczne " Jonathan A. Edlow


Jakiś czas temu zaczął się wielki bum na wątki medyczne w filmach, serialach i literaturze, (tu chyba w najmniejszym stopniu). Nie da się ukryć, że znaczny udział w tym miał i ma nadal serial „Dr House”, w którym skomplikowane i nietypowe przypadki rozwiązywane są przez bardzo specyficznego i charyzmatycznego doktora o imieniu Gregory. Sama jestem jego fanką, choć od telewizji raczej stronię. Zatem, gdy dodatkowo trafiła mi się okazja, by wczuć się w podobne klimaty na łamach książki, to chętnie z niej skorzystałam.

Przedmiotem mojej kolejnej lektury stały się opowieści ze świata białych kitlów pod tytułem „Zabójcza kolacja i inne zagadki medyczne” autorstwa Jonathana A. Edlowa, lekarza zajmującego się diagnostyką oraz medycyną ratunkową. „Po godzinach” przenosi on swoje doświadczenie zawodowe na papier i tworzy książki oraz opowiadania.
Niniejszy tytuł autor zdecydował się podzielić na trzy części: „Człowiek spotyka patogen”, „Środowisko zewnętrzne” i „Środowisko wewnętrzne”.
W pierwszej z nich doktor Edlow przedstawia historie ludzi, którzy doznali uszczerbku na zdrowiu pod wpływem różnych patogenów (czynników chorobotwórczych), czyli bakteriom, które wywołują różne przypadłości. I w taki sposób dowiadujemy się, czym jest botulizm oraz poznajemy rys historyczny dotyczący zatrucia jadem kiełbasianym. Przyglądamy się bliżej Salmonelli wywołującej tyfus brzuszny lub przekonujemy się, czym może zarazić małe dziecko ryba akwariowa.
Następnie autor opowiada czytelnikowi o nietypowych przypadkach zaistniałych pod wpływem czynników świata zewnętrznego. Wyróżnię tu historię „Dwa kleszcze z Jersey”, która świetnie podkreśla wagę zagrożenia ze strony tych pajęczaków albo groźne następstwa po spożyciu wilczej jagody. Okazuje się też, że nie trzeba specjalnie głęboko doszukiwać się zagrożeń czyhających na nasze zdrowie – na jego wpływ może mieć nawet źle działający wentylator powietrza.
Ostatnia część książki wskazuje na zagrożenia wypływające ze środowiska wewnętrznego. Tak poznajemy zaburzenia i ich następstwa ze strony tarczycy, a osoby permanentnie odchudzające się dowiedzą się, czym grozi „wypełnianie” żołądka płatkami owsianymi czy też otrębami zbożowymi (wiem, że jest wiele młodych osób, które przesadnie to praktykują).

Wszystko to stanowi bardzo fascynującą lekturę. Dzięki niej można dowiedzieć się o wielu szczegółach dotyczących różnych schorzeń, zaburzeń, o których na co dzień się nie myśli, albo o czynnikach je wywołujących, których zagrożenia w żaden sposób się nie spodziewamy lub uważamy, że to nas na pewno nigdy nie będzie dotyczyć – nic bardziej mylnego. Przykład? Chorób przenoszonych przez kleszcze jest sporo i równie wiele z nich kończy się tragicznie dla ludzi – niby każdy o tym wie, ale i tak sama będąc na spacerze w lesie, spotykam ludzi, którzy są kompletnie nie odpowiednio ubrani w stosunku do miejsca, w którym spędzają czas. Innym świetnym przykładem jest zapełnianie żołądka otrębami – świetna sprawa, bo nie chce się jeść, gdy te pęcznieją w brzuchu, ale co jeśli ich ilość, jaką sobie serwujemy, dosłownie zamyka drożność jelit?
Fakt, że „Zabójcza kolacja i inne zagadki medyczne” otwiera oczy na wiele istotnych aspektów dotyczących naszej kondycji zdrowotnej. To jej niewątpliwy plus. Kolejnym są ciekawe i naprawdę dobrze opisane przypadki, z którymi miał styczność autor.
Nie obyło się jednak w moim przypadku bez odczuć negatywnych. Język, jakim operuje autor jest chwilami typowo medyczny i nie wszystko jest jasne oraz klarowne. Ponadto odniosłam wrażenie, że tytuł ten jest czasami niepotrzebnie (albo na siłę) wydłużany za pomocą przytaczania wielu historycznych przypadków występowania danych przypadłości. Gdyby skrócić znacznie rysy historyczne, to lektura nie stawałaby się w pewnym momencie męcząca i od początku do końca czytałoby się ją z dużym zainteresowaniem.

Ostatecznie stwierdzam, że „Zabójczą kolacją i innymi zagadkami medycznymi” najmocniej będą zainteresowane osoby związane w jakimś stopniu z medycyną lub fanatycy takich klimatów. Wielbiciele „Dr House’a” też się odnajdą w tym tytule, ale fajerwerków nie wróżę.
Ostateczną decyzję pozostawiam Wam oraz Waszym preferencjom.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

Ocena: 4/6

poniedziałek, 10 października 2011

"Krótkie dni i noce" Rafał Kuleta



Różne są odczucia podczas czytania książki – zależą one między innymi od gatunku literackiego, z którym przyszło nam spędzić czas. Możemy odpłynąć w świat melancholii i rozważań, marzyć, fruwać wśród chmur, walczyć ze smokami, prowadzić śledztwa czy też spotkać się z koszmarami, jakich w życiu byśmy pewnie nie doświadczyli na własnej skórze. Do tej pory byłam przekonana, że zasmakowałam już wszystkiego, co możliwe dzięki literaturze, dopóki nie przeczytałam „Krótkich dni i nocy” Rafała Kulety.

Opowiadania pana Rafała wywołały u mnie odczucia klaustrofobiczne. Tak, dobrze czytacie – klaustrofobiczne. To, co wywołało taki efekt, to ich liczba (jest ich naprawdę wiele), mikroskopijna długość (liczą nie więcej niż sto słów) oraz siła oddziaływania. Czułam jakby te historie obsiadły mnie z każdej ze stron i coraz mocniej na mnie napierały, przyduszały i zabierały powietrze.
Niektóre przywoływały lęki z dzieciństwa, przypominając głębię i mrok szafy z pokoju obok albo przerażający uśmiech niewinnego z pozoru klauna, który rozczłonkowuje swoje ciało. Inne uwydatniały zło siedzące głęboko w zakamarkach ludzkiego umysłu, jak w przypadku kasjerki świadomie (i z uśmiechem na twarzy) wysyłającej podróżnego na śmierć. A może zastanawialiście się, jak zareagowalibyście na wieść o tym, że Wasze ulubione, skórzane rękawiczki są powłoką zdartą z jakiegoś człowieka? Dzięki autorowi poznacie także książki, które czytają Was, a nie na odwrót. Zobaczycie także Boga, jakiego nigdy nie chcielibyście poznać – sadysty kochającego ludzi na zabój (dosłownie).
Tych krótkich tekstów w niniejszej książce jest tak wiele, że nie sposób ich wszystkich streścić.

Łączy je wszystkie wspólny mianownik – strach. Czy to ten wywołany przerażającymi stworami, makabrycznymi zdarzeniami, opisem ludzkich wnętrzności czy też ten wypływający z mrocznych czeluści psychiki bohaterów.
Niektóre z opowiadań przypominały mi troszkę wątki z horrorów klasy B i takiej też były jakości, ale zdecydowana większość była absolutnymi majstersztykami w ultrakrótkiej formie – wyróżnić tu mogę wspomniane wcześniej opowiadanie o Bogu wcielonym w rolę bezwzględnego sadysty. Jeśli podziałało ono na kogoś, kto z wiarą ma niewiele wspólnego, to znaczy, że jest naprawdę dobre…
Rafał Kuleta przedstawił weń świat oderwany od rzeczywistości, rządzący się prawami grozy, zła, surrealizmu, który w niebywały sposób oddziałuje na wyobraźnię i nasze odczucia podczas czytania lektury.
Byłabym skłonna wystawić temu dość nietypowemu dziełu najwyższą notę, jednak gdybym to zrobiła, byłabym nieuczciwa w stosunku do własnego sumienia. Nie wiem czy tylko ja mam takie wrażenia, czy znajdzie się ktoś jeszcze, kto podobnie to odczuje, ale po pewnej liczbie przeczytanych opowiadań odczułam odrobinę znużenia i przesytu. Na szczęście lek na tę przypadłość jest bardzo prosty – wystarczy jedynie umiejętnie dawkować sobie twórczość pana Kulety (po kilka historii dziennie). Tak, by nie stracić tego charakterystycznego i klaustrofobicznego uczucia, które robi naprawdę mocne wrażenie oraz tak, by cały czas chcieć brnąć dalej w ten magiczny i wywołujący dreszcze na ciele świat grozy.

Myślę, że stosując się do powyższej rady, każdy czytelnik lubujący się w tego typu klimatach powinien być zadowolony z lektury „Krótkich dni i nocy”. Sugeruję także sięganie po nią w godzinach wieczornych dla spotęgowania doznań. Na koniec życzę Wam dużo… strachu.

Za możliwość przeczytania niniejszej książki dziękuję wydawnictwu Novae Res. 

Ocena: 5/6

sobota, 8 października 2011

Małe ogłoszenie







Moi Drodzy, jak pewnie zauważyliście, osłabiła się ostatnio moja aktywność na blogu - po prostu rzadziej dodaję posty z recenzjami. Ma to związek z większą ilością moich obowiązków, ale nie tylko. Postanowiłam trochę zmienić podejście do tego, co czytam. W związku z tym wpisy już nie będą się pojawiać u mnie z taką systematycznością jak kiedyś (czyli 3 razy w tygodniu). 
Wydaje mi się, że w sferze literacko-recenzenckiej poszłam nie tą drogą jaką sobie początkowo wybrałam i zboczyłam z niej na wpół świadomie, ale mam nadzieję, że uda mi się to naprawić.

Przyznaję, że te zmiany to w dużej mierze zasługa jednego z moich czytelników - kogo konkretnie? Tego nie zdradzę. Powiem jedynie, że tej osobie dziękuję. :)

Mam też nadzieję, że mimo wszystko nie zapomnicie o mnie i będziecie do mnie czasem zaglądać. :) I ja sama będę odwiedzać Was regularnie - to akurat się nie zmieni. :)

wtorek, 4 października 2011

"Człowiek który wkradł się do Auschwitz" Denis Avey i Rob Broomby




„Tam modlitwa nie ma sensu” – takie słowa niedawno popłynęły w kierunku moich uszu z głośników telewizora. Wypowiedział je aktor serialu „Czas honoru”, którego jestem szczerą fanką, a dotyczyły one pobytu w Auschwitz. Utkwiły mi one w umyśle na dobre, mimo że jego fabuła nie opiera się na konkretnych faktach. Domyślam się prawdziwości tych słów pomna wielu obejrzanych filmów i jeszcze większej ilości przeczytanych książek z zakresu tematyki obozów koncentracyjnych, ale ich prawdziwe znaczenie i moc znają tylko ci, którzy przeżyli ten koszmar.

Mając w pamięci mnóstwo przykrych historii, obozowych więźniów byłam w ogromnym szoku, gdy moim oczom ukazał się tytuł kolejnego z zapisów jednego z nich, mianowicie: „Człowiek który wkradł się do Auschwitz” autorstwa Denisa Avey’a i Roba Broomby’a. Krótkie wprowadzenie do niej jeszcze pogłębiło moje zdumienie, bowiem mówiło o kimś, kto na własne życzenie i w pełni świadomie wszedł do piekła na ziemi. Natychmiast sama siebie zalałam masą pytań typu: co nim kierowało? Czy ten powód był naprawdę aż tak istotny, że Denis zdecydował się dla niego ryzykować własne zdrowie a nawet życie? Przyznaję, że nie mieściło mi się to wszystko w głowie…

Czym prędzej, więc przystąpiłam do lektury by poznać historię tego tajemniczego i fascynującego człowieka. Okazał się nim być Denis Avey – z pochodzenia Brytyjczyk, urodzony w Essex (wschodnie rejony Anglii). Jako dwudziestolatek zaciągnął się do wojska i niewiele później podjął się walki z wrogiem w Afryce Północnej. Stamtąd trafił do obozu jenieckiego E715 w Monowicach, gdzie dobrze poznał okropne warunki życia jako więzień i przekonał się o brutalności i bezwzględności nazistów. Tam też dowiedział się o skrajnych warunkach bytu w sąsiadującym obozie w Auschwitz. Nieodparte pragnienie wyniesienia stamtąd nazwisk faszystowskich oprawców i relacji z czynów, jakich się dopuszczali, doprowadziła do podjęcia przez Avey’a decyzji o potajemnym wejściu za bramy „fabryki śmierci” oraz wyniesieniu z tego miejsca jak największej ilości informacji. Tej ryzykownej i niebywale trudnej sztuki, udało mu się dokonać dwukrotnie wychodząc z tego cało. Jego obozowe losy wieńczy tragiczny w skutkach dla wielu, marsz śmierci. Ostatecznie udało mu się go pokonać i po wielu dniach nieobecności powrócił na łono swojej ojczyzny.

Jak wiele innych tego typu książek, które miałam okazje przeczytać ta także jest konkretnym kawałkiem wartościowej historii, gdzie Denis Avey opowiada o swoich losach jako żołnierza, relacjonuje liczne walki, swoją dolę i niedolę w obozie jenieckim oraz „chwilowy” pobyt w Auschwitz. Mimo niebywale dużej wartości historycznej i dokumentalnej niniejszego tytułu jestem chyba po raz pierwszy w życiu trochę zawiedziona książką tyczącą się tematyki, która jest mi tak bliska i którą interesuję się od dawna. Dlaczego? Po pierwsze, samych faktów dotyczących pobytu Denisa w Auschwitz jest wyjątkowo niewiele – sama historia z tego okresu jego życia stanowi wręcz minimalną część całej książki. Tytuł i jej opis na okładce sugerują, że w większości tego tyczyć się ona właśnie będzie, a tym czasem dominują w niej opisy wojennych losów bohatera i już tych po powrocie do ojczyzny. Oczywiście ta część jest równie wartościowa, co nie zmienia jednak mojego wrażenia, że poczułam się poniekąd „oszukana”.
Druga rzecz, jaka rzuciła mi się w oczy to sposób, w jaki została pokazana sama osoba Denisa Avey’a – domyślam się, że za to „winę” ponosi dziennikarz, który również tworzył ten tytuł (Rob Broomby). Przyzwyczaiłam się, że świadkowie tamtych wydarzeń, którzy opisują je i dzielą się tym ze światem są tzw. cichymi bohaterami – przeżyli bardzo wiele, doświadczyli tego, co najgorsze, często pomagali innym ryzykując własne życie, ale mimo to w żaden sposób się tym nie obnosili. Natomiast tu miałam wrażenie jakby chciano poniekąd na siłę zrobić z Denisa bohatera – w wojsku był dobrym strzelcem, o czym dość dobitnie mówi się na łamach książki, był odważny, męski, zatem i to jest dość nachalnie wyszczególnione…Oczywiście wszystko to jest nieodłącznym atrybutem dobrego żołnierza, ale chyba nie o to chodzi by się tym (w pewnym sensie) obnosić…

Te dwie kwestie sprawiły, że „Człowiek który wkradł się do Auschwitz” straciła w moich oczach znacznie, ale nie na tyle by nie docenić jej walorów historycznych.
Nie zamierzam nikogo ani namawiać do tej lektury ani od niej odciągać, myślę, że kto chce sam wyrobi sobie o niej zdanie bez mojej pomocy.

Za możliwość przeczytania niniejszej książki, dziękuję wydawnictwu Insignis Media.

Ocena 4/6

poniedziałek, 3 października 2011

Literacki Blog Roku 2011

Drodzy moi! Pragnę zakomunikować Wam, że od dziś można już głosować na wybrany przez siebie Literacki Blog Roku 2011. 

http://www.literackiblogroku.pl/?content=zgloszone

"Każdy internauta może zagłosować na jeden, wybrany przez siebie blog tylko raz. Proces ten odbywać się będzie poprzez kliknięcie przycisku "Głosuj" przy informacji o wybranym blogu zamieszczonej na stronie konkursu, a następnie poprzez podanie własnego adresu mailowego. Następnie na adres mailowy wysyłany będzie link weryfikujący głos– dopiero po jego kliknięciu głos uznawany będzie za ważny."

Nie śmiem i nie zamierzam tu prosić o głosy na mnie, ale zachęcam za to do głosowania na inne wspaniałe i wartościowe blogi literackie i około literackie - w tym recenzenckie. :) 

sobota, 1 października 2011

Ogłoszenie wyników wygrywajki

Witam wszystkich w ten piękny, jesienny, słoneczny i ciepły dzień! Mam nadzieję, że skorzystacie z tego cudownego weekendu w sposób należyty i spędzicie czas na zewnątrz – to podobno ostatnie dni tak pięknej aury, korzystajcie z tego!



Zanim jednak wyjdziecie zapraszam do sprawdzenia wyników mojej wygrywajki, w której do zgarnięcia była „Bezimienna” Hanri Magali.
Dziękuję wszystkim za liczny udział. W losowaniu bierze udział dokładnie 70 osób! Świetny wynik jak na 12 dniowy okres trwania konkursu. :)
Do rzeczy! Wygrywa:



Gabrielle, bardzo serdecznie gratuluję i proszę o niezwłoczny kontakt na mój email. Pozdrawiam i zapraszam do udziału w kolejnych moich konkursach, które kolejno będą pojawiać się na łamach bloga. :)