środa, 30 listopada 2011

"Wołanie grobu" Simon Beckett




Recenzja bierze udział w konkursie na Recenzję Roku 2011 portalu Zbrodnia w Bibliotece



Powoli wybudzasz się z głębokiego snu. To znajome Tobie uczucie, gdy świadomość ożywa i wiesz, że już pora otworzyć oczy, ale coś Cię jednak powstrzymuje. W gruncie rzeczy nie chcesz tego robić, bo czujesz się błogo – ciepło otula Cię z każdej strony, a otaczająca ciemność wydaje się niemal namacalna. Jednak nagle pojawia się coś, co powoli, choć zdecydowanie, odbiera Ci poczucie bezpieczeństwa. Czujesz jakieś fizyczne ograniczenie, zupełnie jakby mrok zaciskał wokół Ciebie swoje macki i stopniowo zabierał coraz więcej powietrza. Łykasz je łapczywie jak wodę, ale czujesz jakby tlenu w nim było mniej i mniej… Nagle uświadamiasz sobie, że już dawno wybudziłeś się ze snu, i że to nie on Cię więzi, a przestrzeń, w której się znajdujesz. Zaczynasz krzyczeć, prosząc o pomoc, ale dźwięk staje się głuchy i stłumiony – nikt Cię nie słyszy. Okazujesz się być w pełni świadomym więźniem własnego grobu…

Brzmi jak nocny koszmar albo scenariusz najgorszego horroru, jaki kiedykolwiek widzieliście? Zapewne tak, bo chyba nie ma nikogo, kto nie bałby się pogrzebania żywcem. Dlatego też ta tematyka jest tak chwytliwa i chętnie wykorzystywana we wszelkich formach przekazu. Ma tego świadomość również i Simon Beckett, dlatego właśnie ten wątek uczynił przewodnim w najnowszej powieści pt. „Wołanie grobu”. Nie obawiajcie się, że właśnie zdradziłam najciekawszy moment niniejszej książki, bo wcale tak nie jest – Beckett zaprezentował temat w troszkę innej odsłonie i nie tak oczywistej, jak to przedstawiłam w swoim wstępie.

Nikogo, kto zna twórczość tego pisarza, nie zdziwi, że najważniejszym bohaterem „Wołania grobu” staje się po raz kolejny doktor David Hunter – znany i ceniony w środowisku antropolog sądowy. A kto styka się z powieściami Becketta po raz pierwszy, ten będzie miał możliwość przyjrzenia się dość dobrze postaci tego bardzo inteligentnego i specyficznego człowieka, nawet jeśli nie zna jego poprzednich przygód (jednym z wielu plusów książek Becketta jest możliwość czytania ich w dowolnej kolejności).

Hunter jako szczęśliwy mąż i ojciec zostaje poproszony o pomoc w śledztwie dotyczącym seryjnego mordercy i gwałciciela – jego ofiarami stały się młode kobiety, których ciał nigdy nie odnaleziono. Gdy pojawia się szansa, że sam morderca, zdecydowany na współpracę, pomoże śledczym w rozwikłaniu tej ponurej zagadki, nagle życie doktora Huntera wywraca się do góry nogami – świat traci dla niego sens i nic już nie ma dłużej takiej wartości, jak przed tragicznymi wydarzeniami. Po czasie jednak przeszłość sama upomina się o doktora, wciągając go ponownie w wir sprawy sprzed lat. Hunter musi zmierzyć się z seryjnym mordercą, przeanalizować jego wersję wydarzeń w niekoniecznie komfortowych warunkach…Zrobi to tam, gdzie powietrza jest zdecydowanie zbyt mało, aby skupić rozproszone myśli…

No właśnie, nie tyle skromne zasoby powietrza daje się wyczuć w toku akcji, co …brak konkretnego pomysłu ze strony autora na należyte jej rozwinięcie. Sama się sobie dziwię, że piszę tak o pisarzu, którego pokochałam od pierwszego przeczytania. Niestety odnoszę wrażenie, że autor śpieszył się z tworzeniem „Wołania grobu” i nie dopracował fabuły tak, jak zwykł to robić w przypadku wcześniejszych powieści. Zabrakło mi tu tego charakterystycznego dla Becketta „kopa” na zakończenie, kiedy to finałowe sceny wgniatają w fotel i przyprawiają o zawrót głowy – tym razem bowiem siła oddziaływania całej historii była znikoma, żeby nie powiedzieć marna. Na domiar złego, rozwój wydarzeń dość łatwo przewidzieć. Domyślenie się kto jest czarnym charakterem powieści to dla czytelnika banalne zadanie. Ponadto, tematyka grzebania żywcem jest świetną inspiracją dla literatury grozy, ale należy odpowiednio wykorzystać jej potencjał, czego Beckett nie zrobił – niestety. Jakby minusów było jeszcze mało, co rusz trafiałam na literówki, a nawet „połknięte” wyrazy.

Żałuję, że tak dobry pisarz tym razem nie dał z siebie tyle, ile potrafi dać – a potrafi bez wątpienia wiele. Tłumaczę sobie to tym, że nawet najlepszym zdarzają się wpadki i dlatego życzę Beckettowi, by było ich jak najmniej.

Za niezmienny styl, klimat (choć tym razem kiepskiej jakości) jak i za to, że Becketta bardzo lubię, wystawiam „Wołaniu grobu” ocenę „dobrą”. A rozpoczynającym przygodę z tym autorem, polecam sięgnąć po którąkolwiek z jego wcześniejszych powieści („Chemia śmierci”, „Zapisane w kościach” czy „Szepty zmarłych”).

Ocena: (lekko naciągane) 4/6

sobota, 26 listopada 2011

"Szrapnel" William Wharton


Williama Whartona miałam okazję poznać pierwszy raz dzięki jego (najbardziej znanej) książce pt. „Ptasiek”. Doskonale pamiętam jak dobre wrażenie wywarł on na mnie swoim dziełem, dlatego zaraz po skończonej lekturze wiedziałam już, że niedługo do niego powrócę. I tak weszłam w posiadanie „Wieści”. Zasugerowano mi jednak odłożenie tej lektury na czas okołoświąteczny (czyli już tuż, tuż). By nie musieć czekać tak długo na kolejne spotkanie z Whartonem zdecydowałam się na korzystną wymianę i tak oto przeczytałam „Szrapnela”.

Kto nie orientuje się w wojskowej terminologii niech wie, że za tytuł tej książki Whartona posłużyła nazwa pocisku wyposażonego w materiał wybuchowy. Nie trudno się zatem domyśleć, że autor tym razem postanowił podzielić się z czytelnikami opowieściami dotykającymi wojskowych realiów. Tym razem jednak nie posłużył się fikcją literacką, a historią pisaną na papierze jego własnego życia.

Już w „Ptaśku” autor pozwolił sobie na przemycenie do treści książki osobistych poglądów na temat wojny i tego, co z nią się wiąże. „Szrapnel” także dał Whartonowi ogromną możliwość wyrażenia tego, co myśli o służbie wojskowej, przymusie zabijania, radzeniu sobie z koszarową rzeczywistością i współtowarzyszach niedoli. Aby to wszystko dobrze zobrazować, autor przytacza wiele krótkich opowieści. Wspólnie stają się relacją przeżyć doświadczonych przez Whartona w bardzo młodym wieku osiemnastu lat. Choć we wspomnieniach nie brak humoru, przezabawnych sytuacji i dowcipnie scharakteryzowanych bohaterów (przykładem może być opowieść o żydowskim żołnierzu nazwiskiem Birnbaum – fajtłapa jakiej jeszcze żadne wojsko nie widziało, człowiek, któremu potrafiło się nie udać dosłownie wszystko, nawet ścielenie pryczy, mimo że usiłował zrobić to z zegarmistrzowską starannością), to jednocześnie pełne są tragizmu i smutku - w końcu opowiadania dotyczą czasu wojny, kiedy to nieustannie stykamy się ze śmiercią. Dla kontrastu jednak, Wharton opowiada także o miłości do Fiołka (sprzedawczyni o ciemnych włosach i fiołkowych oczach).

„Szrapnel” przesycony jest kontrastami, ale nie jest to w żadnym wypadku cecha negatywna tego tytułu. W moim odczuciu jest wręcz odwrotnie - dzięki temu, książka nie jest zbiorem nudnych i monotematycznych opowieści o życiu młodego żołnierza. Mam wrażenie, że wręcz mogę dotknąć fragmentu życia Whartona, życia lekko ociekającego krwią, pulsującego, o swoim własnym zapachu… fiołków oczywiście.

Nie decyduję się na jedną z najwyższych not dla tej pozycji, bo tematyka wojskowa nie jest mi aż tak bliska, by czuć ją całą sobą, ale nie jestem w stanie powiedzieć, że Wharton zasługuje na notę poniżej „dobrej” . Nie sposób chyba ocenić nisko książki autorstwa człowieka tak szczerego i autentycznego w swoim pisarstwie. Kto zna i ceni Whartona na pewno kiedyś sięgnie po „Szrapnela”. Ja tymczasem już powoli przygotowuję się mentalnie na „Wieści”, a zatem…do rychłego zobaczenia panie Williamie.

Ocena: 4,5/6

sobota, 19 listopada 2011

Kto chce dostać ode mnie prezent?? :)

Kochani! Dziś na blogu Książek zbójeckich ruszyła po prostu przepiękna akcja, która mnie urzekła...:) Coś pięknego! My blogerzy mamy dzięki niej okazję obdarowania siebie nawzajem! :D
Nie przedłużając niepotrzebną paplaniną przechodzę do szczegółów akcji pt.




Zasady akcji są następujące:
Do dnia 30 listopada 2011 roku na maila Książek zbójeckich ślemy zgłoszenia świadczące o chęci wzięcia udziału w akcji. Mail: odoj86@tlen.pl

W treści maila należy podać następujące informacje:

- Nick blogerski
- Imię i Nazwisko oraz adres do wysyłki upominku.
Dnia 1 grudnia 2011 roku ogłoszę na blogu listę osób biorących udział w zabawie, a was połączę w pary – a więc kto komu robi prezent.
Tego samego dnia otrzymacie na maila nick osoby, której robicie prezent wraz z danymi do wysyłki.
Prezenty należy wysłać pocztą do dnia 13 grudnia 2011 roku, najlepiej priorytetem.
UWAGA: wartość prezentu nie może przekroczyć 20 zł wraz z kosztami przesyłki. Dopuszczalne są prezenty robione ręcznie (koszty materiałów też się liczą), czy wszelkie inne, nowatorskie pomysły.
Po otrzymaniu przesyłki należ zrobić relację na blogu! Najlepiej ze zdjęciami, wszystko zależy od waszej inwencji twórczej.
Aby wziąć udział w akcji należy zrobić na swoim blogu notatkę informującą o akcji (przekopiowując treść zasad) wraz ze zdjęciem poniżej (można je podlinkować). Notatkę proszę zrobić jak najszybciej, żeby jak najwięcej osób dowiedziało się o akcji.


To, komu robicie prezent ma pozostać tajemnicą, zaskoczmy się wzajemnie!


Ja z przyjemnością biorę w niej udział i czekam na Was bym mogła komuś wysłać niespodziankę świąteczną!. :)

piątek, 18 listopada 2011

"Handlarze czasem" Tomasz Jachimek


Równowaga w naturze musi być, moi Drodzy! Jeśli przed chwilą raczyliśmy się lekturą cięższego kalibru, to należy czym prędzej stan rzeczy odmienić i zrelaksować się przy tekście mniej absorbującym.



W związku z tym, recenzja ta nie będzie poważna tak jak moja ostatnia lektura („Milczenie żywych”). Jeśli ktoś oczekuje powagi, nie chce i nie zamierza się śmiać, jest proszony o opuszczenie tego „lokalu”.

Ok, widzę, że wszyscy zostali – twardziele…! Drodzy zebrani, pozwólcie, że podzielę się z Wami zaskakującym odkryciem, którego ostatnio dokonałam. Otóż okazało się, że mnie, największej fance sztuki kabaretowej, umknęła książka, która wyszła spod pióra (tak wiem – klawiatury, kto by się teraz podjął walki z kleksami) kabareciarza. No wzięła i (to bardzo, bardzo kolokwialne wyrażenie, które nie brzmi najładniej, więc dobrze je będzie usunąć, ale decyzję pozostawiam Pani) wyszła w roku pańskim 2010, a ja się o tym dowiaduję ledwie ze dwa miesiące temu (albo coś koło tego, bo ostatnio z rachubą czasu u mnie kiepsko, ale spokojnie, to jeszcze nie Alzheimer)…!  Na szczęście na blogi recenzenckie można liczyć o każdej porze dnia i nocy i tak oto dzięki Samash dowiedziałam się o „Handlarzach czasem” Tomasza Jachimka.

Po otwarciu książki „wyskoczył” z niej wuj Franciszek. Wuj jak wuj, chciałoby się powiedzieć, bez specjalnych cech, które wykraczałyby poza utarty schemat „wujowania”, ale nie! Jednak ten wuj jest inny! To wybitny wynalazca, lecz kompletnie niedoceniany… Stworzył w swoim życiu wiele wspaniałych urządzeń, które były w mniejszym lub większym stopniu doceniane przez domowników (choć tak naprawdę każdy miał po dziurki w nosie jego technicznych tworów). Gdy wuj po raz kolejny zaczął się zamykać na całe dni w warsztacie, do przewidzenia stało się, że ten znów coś tworzy. Nikomu jednak z jego rodziny nawet przez ułamek sekundy przez myśl nie przeszło, że tym razem będzie to prawdziwe arcydzieło inżynierii technicznej, będące jednocześnie istną żyłą złota! Oto bowiem światło dzienne ujrzało urządzenie do handlowania czasem. Kto tylko chciał co nieco zarobić, mógł za odpowiednią opłatą odsprzedać komuś potrzebującemu odpowiednią ilość swojego czasu. Od tej pory nikogo nie dziwiło już, że doba jednej osoby trwa czterdzieści minut, a doba innej jest tak długa, że można podczas niej nadrobić zaległe obowiązki zawodowe, wykonać dodatkową pracę, ponad normę, zjeść kilkanaście obiadów i tyleż samo kolacji, skoczyć na Bahamy albo…przeczytać wszystkie książki świata.

Zdaje się, że takie urządzenie przyniosłoby kres wielu problemom, z którymi boryka się ludzkość. Ale czy na pewno? Czy nie byłoby wręcz przeciwnie i wynalazek nie przysporzyłoby więcej trudności? Pan Tomek pokazuje w książce swoją wersję wydarzeń, ale tak naprawdę każdy może ją poprowadzić wedle własnego uznania. Trzeba tylko dobrze przeanalizować styl własnego życia i wnikliwie przyjrzeć się wyznawanemu systemowi wartości. Skąd ta nagła zmiana nastroju w moim tekście, z żartobliwego na poważny? A z książki właśnie. Autor pod pozorem dowcipu i zabawy umiejętnie poruszył bardzo ważne życiowe tematy, które dotyczą każdego z nas. W sposób lekki i przystępny „sprzedał” wywód o hierarchii ludzkich wartości. Przyznaję, że takie połączenie bardzo mi się spodobało i przede wszystkim do mnie przemówiło. Może nie śmiałam się do rozpuku podczas lektury, bo do łez bawi mnie troszkę inne poczucie humoru niż to, które serwuje Pan Jachimek, ale… przecież nie tylko o śmiech w tym tytule chodzi. Dlatego też  każdy musi ocenić jego wartość wedle własnego uznania.

Wracając do koncepcji handlu czasem…Gdybyście mieli możliwość kupna czyjegoś czasu lub sprzedaży własnego, czy byście to zrobili? Która z ról byłaby Wam bliższa – kupującego czy sprzedającego? Jeśli o mnie chodzi odkupiłabym kilka godzin od znawcy trunków niskobudżetowych, wyczekującego dzień w dzień pod miejscowym sklepem…

Ocena: 4/6

piątek, 11 listopada 2011

"Milczenie żywych" Elisa Springer


Czasem wydaje się, że w naszym codziennym życiu już nic się nie zmieni, czasem narzekamy na monotonię, nudę albo brak szczęścia w różnych jego aspektach. Zawsze chcielibyśmy mieć czegoś więcej, zapominając przy tym, że trzeba czerpać radość z tego, co już posiadamy. W gąszczu niezadowolonych ludzi są jednak i tacy, którym los sprzyja od pierwszych chwil życia, rodzą się pod szczęśliwą gwiazdą, w kochającej się rodzinie, w której nigdy niczego nie brakowało (tu wcale nie mam na myśli bogactwa materialnego). Często takim osobom wydaje się, że już nic nigdy się nie zmieni, a jeśli tak, to w mało znaczącym stopniu. A potem przychodzi szok i ogromne niedowierzanie, gdy dotychczasowy stan zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni i niestety niekoniecznie na lepsze. Jaki z tego morał?
O tym na końcu mojego tekstu. Najpierw przedstawię Wam kogoś, kto doświadczył tak drastycznej zmiany na własnej skórze.

Elisa Springer urodziła się w Wiedniu 12-ego lutego 1918 roku, a zmarła we Włoszech
w roku 2004. Była córką i jedynym dzieckiem Richarda Springera i Sidonie Mauer – Żydów wywodzących się z węgierskiej szlachty. Elisa już jako mała dziewczynka przyzwyczajona była do dobrobytu, beztroski, bogatego życia kulturalnego i towarzyskiego tego pięknego miasta. Zdawało się, że nic nie zmąci tej sielanki, ale niestety niebawem naziści przejęli władzę w Wiedniu i zaczęli co raz bardziej utrudniać życie Żydom. W niedługim czasie zatrzymano jej ojca, a następnie na zawsze straciła z oczu swoją matkę. Sama zaś, próbując uciec przed zimną i brutalną, nazistowską ręką, przemierzyła Europę w poszukiwaniu azylu. Gdy wydawało się, że wreszcie go znalazła, do drzwi domu, który aktualnie zamieszkiwała, zapukali gestapowcy. I tak rozpoczęła się jej żmudna podróż po więzieniach i obozach pracy. Najgorsze wspomnienia dotyczą pobytu w Auschwitz-Birkenau, czemu trudno by się było dziwić…Spotkał ją tam szereg upokorzeń, (liczne) cierpienia i głód, których opisy znane mi już były z innych lektur. Jak wielu więźniów doświadczyła śmierci zaprzyjaźnionych osób, bezwzględności nazistów, wyniszczających obozowych chorób oraz skrajnej nędzy. Mimo że otarła się o śmierć, udało jej się pokonać tę trudną drogę życia i spisać swoje wspomnienia po to by, jak sama stwierdza:
[…] nie zapomnieć, do jakiego szaleństwa może doprowadzić nienawiść rasowa
i nietolerancja, ale nie dla rytualnych obrządków, lecz dla kultury pamięci
.*

Sama podpisuję się pod tym cytatem obiema rękami i staram się realizować jego przesłanie, sięgając po tematykę dotyczącą nazizmu i jego przerażających, niewybaczalnych następstw.
Milczenie żywych to w moim dorobku czytelniczym już kolejny przejaw kultury pamięci. Przejaw bardzo piękny i zapadający głęboko w serce (nie tylko pamięć!) .Jeśli miałabym pokusić się o porównanie książki Springer do innego tytułu z zakresu tematyki obozowej, bez wątpienia byłyby to Dymy nad Birkenau Seweryny Szmaglewskiej. Dlaczego akurat ta pozycja? Łączy je cudowny, poetycki język… Springer pisze o swoich traumatycznych przeżyciach tak lekko i delikatnie, że nawet zagorzały przeciwnik czytania tego typu relacji byłby w stanie zmierzyć się ze wspomnieniami Elisy. Być może nawet ujęłyby go tak jak i mnie.

A jaki jest morał mojego wstępu? Taki, że nigdy nie należy przywiązywać się zbyt mocno do dóbr, jakie nas otaczają. Trzeba mieć też świadomość, że nasze życie może się kiedyś zmienić i już nigdy nie wrócić do pierwotnej formy. Trzeba mieć w sobie całe podkłady pokory do naszego losu i scenariusza naszego życia być może gdzieś tam zapisanego, hen, wysoko w gwiazdach.

Na koniec pozostawię Was z jeszcze jednym cytatem, który…Ach, zresztą przeczytajcie sami…
Kwiat…niech tylko jeden kwiat urośnie za każdą łzę, jaka spadnie z ich serc. Będą kwiatami tej pustyni i tam, w ciszy, zrozumieją dlaczego tyle milionów niewinnych ludzi urodziło się „tylko” po to, żeby umrzeć.**

* Elisa Springer, „Milczenie żywych”, Oświęcim, 2001, s. 16.
** Tamże, s. 10.

Ocena: 6/6 

czwartek, 3 listopada 2011

"Mężczyzna w oknie" Kjell Ola Dahl


Piątek 13-ego. Dla wielu to synonim nieszczęścia i złej wróżby. Zwolennicy teorii o pechowości tego dnia zakładają, że jeśli ma się im przytrafić coś złego, nieprzyjemnego lub smutnego (ewentualnie wszystkie te zdarzenia razem), to nastąpi to właśnie tego feralnego dnia.
Inni zaś bojkotując ten przesąd, naśmiewają się z tych, którzy w niego wierzą.

Dla pewnej kobiety zamieszkującej tereny Norwegii, dzień ten miał prawdopodobnie nie wyróżniać się niczym szczególnym. Była zwykłą gospodynią domową, która, chcąc podreperować domowy budżet, roznosiła gazety. Jak co dzień zmuszona była opuścić na jakiś czas swój ciepły dom, by sprostać wyzwaniom, jakie stawiało przed nią życie. By dotrzeć do sobie tylko znanych celów, zostawiała za sobą spowite weekendowym snem budynki różnych instytucji i zmrożone ostrym, zimowym powietrzem witryny sklepowe. Jedna z nich już z daleka przykuwała uwagę. Jednak nie z powodu pięknego stroju wiszącego na manekinie, czy też butów w okazyjnej cenie. Czegoś takiego na wystawie sklepowej Helga nigdy dotąd nie widziała i najprawdopodobniej już nigdy czegoś takiego nie zobaczy. Jednak widok mrożący krew w żyłach, jaki miała przed sobą, z pewnością będzie jej towarzyszył do ostatnich chwil życia
Za szybą dostrzegła wpatrzone w nią szkliste oczy, które zdawały się wołać „przyjrzyj mi się uważnie”. Choć widok był przerażający i wybitnie odstręczający, nie mogła przestać patrzeć…Wcale nie dlatego, że mężczyzna ten został wystawiony na widok przechodniów niczym towar do kupienia. Nie wpłynęła na to też jego nagość czy tajemniczy napis pozostawiony na jego ciele. Największą uwagę Helgi zwróciło martwe spojrzenie ofiary i śmierć wyzierająca z każdego zakamarka jej ciała…

Jak się następnie okazało, mężczyzną tym był znany antykwariusz, Reidar Folke Jespersen, który niemal z niczego dorobił się pokaźnej sumy pieniędzy na koncie. Choć z pozoru mogłoby się wydawać, że mężczyzna ten nie miał wrogów, ani też ludzi życzących mu śmierci, to jednak w rzeczywistości nie brakowało osób, które swój motyw miały. Sprzeciw Reidara w kwestii sprzedaży rodzinnego interesu, daje motyw finansowy dla jego braci. Żona, której regularne zdrady wyszły na jaw, również mogła zapragnąć, by podstarzały już mąż zniknął na dobre z jej życia.
Jednak, czy ta mroczna sprawa jest tak prosta i pozbawiona głębszego dna?
Otóż nie. Podłoże tej zbrodni leży bardzo głęboko i sięga dość odległych już czasów, gdy swój prym wiedli naziści.

Jak łatwo się domyśleć, przedmiotem mojej kolejnej lektury stał się kryminał pod tytułem „Mężczyzna w oknie”, którego autorem jest Kjell Ola Dahl – jeden z najbardziej cenionych pisarzy norweskich, uznawany za mistrza rodzimego kryminału. Czy się z tą teorią zgadzam? Zaledwie jedna pozycja sygnowana jego nazwiskiem, jaką przyszło mi poznać to stanowczo za mało, bym mogła go takim mianem uhonorować, ale bez wahania mogę stwierdzić, że człowiek ten posiada niebywały talent.
„Mężczyzna w oknie” to rozbudowany kryminał ze świetnie zarysowanymi postaciami i niezwykłą szczegółowością zawartą w opisywanej akcji. Cechą charakterystyczną tego tytułu jest bez wątpienia niezwykły klimat przypominający stare, dobre kryminały, gdzie dynamiczne tempo akcji i jej zwroty zastąpione są typową jej sennością i skrupulatnością. Niektórym mogłoby się zadawać, że przy pięciuset stronach fabuły prowadzonej w takim stylu, w którymś momencie stanie się ona nużąca, a ostatecznie i nudna. Zatem cieszę się, że będę mogła wszystkie te osoby wyprowadzić z błędu, bo podczas lektury niczego takiego nie doświadczyłam. Wręcz przeciwnie, coraz bardziej wsiąkałam w ten tryb i coraz mocniej zżywałam się z bohaterami, mimo że ci odbiegali swymi osobowościami od ideału dobra i sympatii.
Dlaczego zatem nie pokusiłam się o najwyższą notę? Tylko z powodu własnych upodobań, które zmierzają bardziej ku silnym doznaniom i niedającemu wytchnienia tempu akcji. Uważam jednak, że wielbiciele kryminałów w starym, dobrym stylu powinni sięgnąć po tą książkę i czym prędzej wsiąknąć w ten zimny, norweski klimat.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Czarne.

Ocena: 5/6