wtorek, 29 stycznia 2013

"Baśniarz" Antonia Michaelis




Tłumaczenie: Ożóg Renata
Tytuł oryginału: Der Märchenerzähler
Wydawnictwo: Dreams
Data wydania: 2012
ISBN: 9788393383160
Liczba stron: 400


Gdyby tak można było w dowolnej chwili odciąć się od rzeczywistości i zatopić w pełni w świecie magicznym… Gdyby świat znany nam tylko z baśni i fantastyki był osiągalny, na wyciągnięcie ręki. Gdyby tak móc żyć podwójnie w dwóch równoległych światach. Powiecie, niemożliwe? Mylicie się – i to bardzo!

Anna zapewne także nie sądziła, że jest to możliwe. Nic nie zapowiadało, by miało się coś w tym kierunku zmienić. Aż tu nagle pojawił się ON – „polski handlarz pasmanterią”. Brzmi dziwnie? Też miałam takie wrażenie, gdy dopiero rozpoczęłam podróż po świecie wykreowanym przez Antonię Michaelis. Dowiedziawszy się, brnąc w głąb fabuły, że ów chłopak o imieniu Abel jest „jedynie” handlarzem narkotyków, nie spodziewałam się, że w jakiś nadzwyczajny sposób będzie potrafił mnie zaskoczyć. A jednak! Wszystko zaczęło się od lalki, którą przez przypadek znalazła Anna. Niedługo potem już wiedziała, że należy do małej dziewczynki imieniem Michi – siostry Abla. Im bardziej Anna decydowała się poznać tych dwoje, tym bardziej przekonywała się, że rodzeństwo nie jest typowym, jakie można spotkać w wielu domach. Abel jest dla małej dziewczynki nie tylko bratem, ale – odkąd zabrakło w ich domu matki – i rodzicem. Dbał o nią, zapewniał wikt, pilnował, by chodziła do szkoły, zaniedbując swoje obowiązki i własne podstawowe potrzeby. Nierzadko brak snu nadrabiał na lekcjach. Jednak opiekuńczość i odpowiedzialność to nie wszystkie jego atuty. Okazuje się, że posiadł on niesamowitą zdolność zabierania bliskich sobie osób w świat baśni za pomocą pięknych opowieści, które snuł dla małej Michi, i które pewnego dnia poznała Anna.

I tak pierwszy raz w życiu spotkałam się z Małą Królową zamieszkującą wyspę złożoną z samych skał, której serce charakteryzuje się nieskazitelną czystością i niepowtarzalnością:

(…) Jest coś, o czym powinnaś wiedzieć. Twoje serce, Mała Królowo… To nie jest takie zwykłe serce. Twoje serce to diament, czysty, biały, wielki i cenny jak żaden inny. Gdyby się go wyjęło z twojej piersi, to zaczęłoby migotać i błyszczeć tak jasno jak słońce.”[1]

Tak sobie myślę, że choćby chcieć jak najstaranniej opisać fabułę „Baśniarza” A. Michaelis, to i tak nie jest to możliwe. Żadna recenzja nie odda jej specyfiki, nie pokaże przepięknego uczucia, jakie łączy to rodzeństwo i nie odda fantastycznego świata, który kreuje Abel.

Widać, że autorka pisząc tę powieść, włożyła w nią maksimum siebie. Postarała się, by stworzyć historię chwytającą za serce, ale w żadnym wypadku ckliwą. Tak umiejętnie wkładała słowa w usta Abla, że chwilami gubiłam się w tym czy on nadal TYLKO opowiada, czy to, o czym mówił, działo się naprawdę (choć w magicznym świecie). A co z zakończeniem? Po prostu brak słów… Napiszę tylko tyle, że zamykając tę książkę miałam ochotę otworzyć szeroko okno i cisnąć nią w głąb lasu, który mam w sąsiedztwie domu, tym samym skazując ją na powolną i długotrwałą śmierć w męczarniach. Uff, jak dobrze, że się opanowałam…

„Baśniarz” to powiew świeżości na naszym rynku wydawniczym, to coś nowego, coś oryginalnego i szalenie intrygującego. To historia, która na długo nie da o sobie zapomnieć każdemu, kto zdecyduje się z nią zmierzyć. Może nie powala na kolana od pierwszych stron, może trzeba troszkę poczekać na moment, w którym pochłonie nas bez reszty, ale po stokroć warto poczekać!

Wielu czytelników tej książki odruchowo zaczyna szukać w swoim życiu kogoś, kto był (lub jest) takim baśniarzem. I mnie to nie ominęło, ale z żalem w sercu stwierdziłam, że nikogo takiego nie mam. Po chwili jednak przyszło olśnienie! Przecież co chwilę na swojej drodze spotykam baśniarzy – to książki! To one zabierają mnie w swój tajemniczy świat, każda jedna opowiada o czymś innym, każda jedna przekazuje inne wartości. I każda z nich pozwala uczestniczyć w wykreowanym przez siebie świecie. Czyż to nie piękne?!

Nie bez powodu Umberto Eco powiedział, że:

Kto czyta książki, żyje podwójnie.

Naprawdę warto się o tym przekonać dzięki „Baśniarzowi”…

Ocena: 5,5/6




[1] A. Michaelis, Baśniarz, Dreams, Rzeszów 2012, s. 58-59.

Książka przeczytana w ramach: Pochłaniam strony, bo kocham tomy!!!! 400 stron

piątek, 25 stycznia 2013

Blog Roku 2012 - głosowanie już trwa :)






Jak większość z Was już wie, wczoraj ruszył II etap konkursu na Blog Roku 2012. Jeśli lubicie Ksiązkówkę i macie na to ochotę, zagłosujcie proszę na mój blog. :) Wystarczy wysłać sms o treści: E00058 pod nr 7122. Głosowanie trwa do 31 stycznia 2013 godz. 12:00. 


DOCHÓD Z SMS ZOSTANIE PRZEKAZANY NA INTEGRACYJNO - REHABILITACYJNE OBOZY DLA DZIECI Z UBOGICH RODZIN I DZIECI NIEPEŁNOSPRAWNYCH.


środa, 23 stycznia 2013

"Ru" Kim Thúy




Tłumaczenie: Wiktor Dłuski
Tytuł oryginału: Ru
Wydawnictwo: Drzewo Babel
Data wydania: październik 2012
ISBN: 978-83-8993-329-4
Liczba stron: 160



"Gdy w imieniu zamyka się całe życie..."



Są takie książki, które – by pomieścić w sobie to, co mają najcenniejszego – rozrastają się do kilkuset stron. Ba, czasem i tysiąc to za mało. Tyle tej cennej dobroci chcą przekazać, że nie zważają na ogrom ciężaru, jakim obarczą ręce swoich czytelników i na katorżnicze dla oczu godziny spędzone podczas lektury. Jednak są też takie tytułu, które zdają się istnieć niemal tylko po to, by być totalnym przeciwieństwem gabarytowym gigantów. I taka też opowieść trafiła w moje ręce ostatnio – nieduża, ledwie stusześćdziesięciostronicowa, będąca debiutem pisarskim Kim Thúy.

Całość tego, co autorka zdecydowała się przekazać nam, czytelnikom, zamknięta jest w formie pamiętnika, w którym dominują krótkie, zwięzłe opowieści z życia bohaterki. Wkraczamy na jego tor w momencie, gdy ta jest małą dziewczynką i wraz z rodzicami próbuje zwycięsko przejść niebezpieczny morski rejs, zasilając skład boat people (uchodźców opuszczających swoją ojczyznę w poszukiwaniu lepszego, pod względem ekonomicznym, życia). Z ogarniętego wojną Wietnamu trafia do obozu dla uchodźców w Malezji, gdzie warunki życia nie są specjalnie lepsze od tych, które miała na co dzień w ojczyźnie. Wreszcie jednak przychodzi czas dotarcia do upragnionego celu, który ma być dla nich rajem. Czy się nim staje?

Upragniony eden rodzi się w bólach. Życie w kraju tak różnym od rodzinnego Wietnamu wymaga wielu poświęceń, wysiłku, zaangażowania i woli przetrwania wielu trudnych chwil. Wszystkiego trzeba się uczyć od podstaw, będąc z początku niemym i głuchym, mimo że narząd słuchu działa bez zarzutu i z mową też nie ma żadnych problemów. Na szczęście bohaterka nie jest sama. Ma rodziców, w tym niezwykle mądrą i potrafiącą zadbać o dobro rodziny matkę oraz zaradnego ojca. Oboje byli w stanie poświęcić wszystko, by ich córka mogła się uczyć i wyrastać na wrażliwą, dobrą i wykształconą kobietę.
Piękno jej wnętrza delikatnie wylewa się z kart pamiętnika poprzez z lekka poetycki styl wypowiedzi. Niemal wszystko, o czym opowiada, ma w sobie niewyobrażalną głębię. Mówi też o rzeczach przykrych, nakreśla tragizm niektórych zdarzeń, opisuje brutalność otaczającego ją świata – nie sposób oderwać się od tej lektury. Na szczególną uwagę zasługuje też to, jak autorka zgrabnie porusza się w meandrycznej historii swojego losu – opowiadając wpierw o dzieciństwie, potem o dorosłości, łącząc to wszystko niewidzialną nicią, która sprawa, że cała historia jest niezwykle spójna.

W mojej opinii „Ru” jest pięknie skomponowanym małym wielkim dziełem, którym autorka – jak sądzę – na dobre zapisze się w historii literatury. Jestem przekonana, że jeszcze nie raz o niej usłyszymy i na samą myśl o tym oczy mi się śmieją.

A cóż oznacza to tajemnicze tytułowe „Ru”? W Wietnamie jest oznaką błogiego spokoju i rozumiane jest jako „kołysanka”. Z francuskiego to „małe źródełko” lub… cierpienie pod znakiem „upływu łez, krwi i pieniędzy”. Niesamowite, jak przy pomocy dwóch liter można oddać istotę czyjegoś życia…
Ocena: 5.5/6

Oficjalna recenzja dla portalu lubimyczytac.plLINK


poniedziałek, 21 stycznia 2013

"Nietykalni" reż. O. Nakache, E. Toledano




Gatunek: Biograficzny, Dramat, Komedia
Produkcja: Francja
Premiera: 13 kwietnia 2012 (Polska), 23 września 2011 (świat)
Reżyseria: Olivier Nakache, Eric Toledano
Scenariusz: Olivier Nakache, Eric Toledano




Ileż to już razy kinematografia poruszała wątek niepełnosprawności? Nie sposób tego zliczyć naprędce. Były historie bardzo poważne i chwytające za serce, opierające się na faktach (jak choćby „Motyl i skafander”) czy też całkowicie wymyślone (jak kultowy już „Rain Man” z fantastyczną kreacją Dustina Hoffmana; „Śniegowe ciastko”). Pamiętamy też historię postaci zmagającej się z autyzmem imieniem Arnie granej przez Leonardo DiCaprio w „Co gryzie Gilberta Grape’a”. Do tych kilku wyszczególnionych przeze mnie przykładów dołączy dziś nowy obraz, który bił rekordy popularności wśród widzów we Francji, a ja postanowiłam sprawdzić, w czym tkwi jego fenomen. Być może część z Was już go zna z powieści pt. „Drugi oddech” Philippe Pozzo di Borgo.

Mamy tu w zasadzie niezbyt wymyślną historię, bowiem pewnego dnia niepełnosprawny bogacz rozpoczyna poszukiwania swojego opiekuna. Na ten swoistego rodzaju casting zgłaszają się przeróżne osoby z całym wachlarzem motywacji do rozpoczęcia owej pracy. Jedni kierują się chęcią zysku (i wcale się z tym nie kryją), drudzy pod osłoną humanitarności kryją zalegające pokłady litości, które chcieliby czym prędzej na kogoś wylać. I wreszcie jest też ktoś (z wyrokiem na koncie), kto w nosie ma całe to zamieszanie z milionerem w tle i chce jedynie poświadczenia na papierze, że szuka pracy, by móc wzbogacić swą wątłą kieszeń zasiłkiem. Jako że Philippe ma szczerze dość wszechogarniającej go litości, postanawia zdecydować się na opiekę tego ostatniego (Drissa), by wreszcie być traktowanym, jak każdy inny człowiek, bez pobłażania i bez taryfy ulgowej. Czy to dostaje?

http://www.filmweb.pl


Oj tak, i to w nadmiarze, zwłaszcza że Driss nigdy nie miał do czynienia z człowiekiem, dotkniętym niepełnosprawnością. Philippe ze stoickim spokojem znosi widok parzącego czajnika na swych nogach (Driss nie mógł się nadziwić, że ten naprawdę nic nie czuje) czy też ich dokładną pielęgnację szamponem do włosów, dzięki czemu w efekcie końcowym – jak sam stwierdził – jego nogi nigdy nie były tak dobrze wyczesane. Driss, naturalnie, też się czegoś uczy. Poza poszerzaniem swoich ciasnych horyzontów muzycznych o muzykę klasyczną nabiera ogromnej wrażliwości, wyrozumiałości i otwartości na drugiego człowieka. Ostatecznie ci dwaj, zupełnie różni od siebie ludzie, żyją w idealnej symbiozie, ciągle się czegoś ucząc nawzajem. 


http://www.filmweb.pl


Ale gdzie ta wyjątkowość filmu, zapytacie? A w stylu, w jakim zostaje pokazany widzom. Nie jest to tak dobrze nam znana ckliwa opowiastka o biednym, chorym człowieku, który jest taki poszkodowany… taki nieszczęśliwy… i na dodatek nikt go nie kocha. To nie to! Mamy tutaj życiową historię z tzw. jajem. Driss to niesamowita postać z rozbrajającym poczuciem humoru. Nie da się go określić innym słowem niż wariat! (Ani trochę nie dziwi mnie fakt, że Omar Sy został uhonorowany za tę rolę nagrodą Cezara.)  To dzięki niemu Philippe jest odbierany jako zwykły człowiek mający to samo prawo do miłości, złości czy marzeń. Minimalnie, bo minimalnie, ale jednak film ten przełamuje utarte schematy dotyczące osób niepełnosprawnych, a to cenię wielce.

„Nietykalni” to wspaniały, oparty na faktach, dający do myślenia film o pięknej przyjaźni, okraszony dużą ilością naprawdę dobrego humoru. Wszystkim fanom takiego połączenia szczerze polecam ten film. Płacz wywołany śmiechem gwarantowany, choć i łzy wzruszenia nie są wykluczone.

Ocena: 6/6


czwartek, 17 stycznia 2013

"Bunkier" Guy Burt




Tłumaczenie: Joanna Walczak
Wydawnictwo: Książnica
Data wydania: 2004
ISBN: 83-7132-671-8
Liczba stron: 188



Zawsze intrygowało mnie to, jak niektórzy ludzie potrafią niemal od razu po wejściu w dane środowisko wzbudzić zaufanie. Pojawiają się często znikąd, nikt o nich nic nie wie, a z marszu stają się najbardziej pożądanymi osobami w towarzystwie. Czasem powoduje to ich wewnętrzna charyzma i przebojowość, a czasem wręcz odwrotnie – skrytość, tajemniczość i ten z lekka perwersyjny uśmieszek na twarzy. Jestem więcej niż pewna, że znacie chociaż jedną tego typu osobę.
Często okazuje się, że oprócz tajemniczej mocy przyciągania innych taki człowiek skrywa w sobie też niezwykle oryginalną osobowość. Wyróżnia się jakimś nietypowym talentem, pasją, jest specjalistą w jakiejś dziedzinie, ujmuje wrażliwością lub zaskakuje uporem w dążeniu do obranych przez siebie celów. Bywa jednak, że wszystkie te atrybuty są tylko przykrywką dla psychopatycznych zapędów…

Nikt nie spodziewał się, że Martyn jest w stanie wyrządzić komukolwiek jakąś krzywdę, a już tym bardziej, że będzie się tym faktem napawać… A jednak! Okazało się, że fascynacja chłopcem wśród szkolnej młodzieży wywiedzie kilkoro jej przedstawicieli na manowce – a miał być tylko pociągającym, tajemniczym nieznajomym, który ujmował swoją fizycznością i intrygował skrytością. Nie było dla niego specjalnym wyzwaniem, by namówić swoich znajomych rówieśników do udziału w „eksperymencie z rzeczywistością”. W murach starej, angielskiej szkoły, w pomieszczeniu zwanym Bunkrem zamknął grupkę swoich znajomych (pośród których najważniejszą postacią jest Liz), by przeprowadzić na nich doświadczenie, obiecując jednocześnie wypuścić ich za trzy dni – tyle że z obietnicami bywa różnie… Niektóre nie mają pokrycia. Pobyt nastolatków w Bunkrze znacznie się wydłuża. Zaczyna brakować jedzenia, wody, a nawet prądu. Co będzie dalej?

Czy zakończenie przybierze zaskakujący obrót? W moim odczuciu niekoniecznie, ale nie powinniście się tym sugerować podejmując decyzję przeczytam / nie przeczytam (mam dość wysokie oczekiwania wobec thrillerów i nie każdy epilog jest w stanie mnie usatysfakcjonować). Sam pomysł na fabułę też nie jest spektakularny – ileż to już razy w książkach przewijał się motyw zamknięcia w ciasnym pomieszczeniu grupy osób? Osobiście  w ostatnim czasie zetknęłam się z dwoma takimi tytułami. „Instytut” Żulczyka wypada w tym porównaniu słabo, „Domofon” Miłoszewskiego rewelacyjnie (choć tu miejscem zniewolenia jest blok). Między tymi dwiema pozycjami „Bunkier” Guya Burta pod względem jakości plasuje się dokładnie po środku, bo o ile fabuła nie wzbudza zachwytu niepowtarzalnością, o tyle sama jej budowa robi wrażenie, zwłaszcza że autorem jest osiemnastoletni (wówczas) debiutant. Tworząc swoją opowieść, lawiruje między narracją pierwszo- i trzecioosobową. Raz wypowiada się Liz – w momencie, w którym przelewa na papier własny monolog zarejestrowany na taśmie (wplatając w to historię poznania się z osławionym Martynem) – a innym razem występuje jako część tej małej grupy (choć postać kluczowa).
Dobrze wypada też motyw zamknięcia w ujęciu psychologicznym – to, jak więźniowie początkowo nic nie robią sobie z sytuacji, w jakiej się znaleźli, pozostając w przekonaniu, że niebawem opuszczą ten swoisty areszt. Za chwilę jednak dopadają ich myśli o śmierci, pojawia się głód, agresja i walka o własne przetrwanie. Kuleją za to rysy osobowościowe bohaterów – w gruncie rzeczy tylko Liz i Martyn są dość charakterystycznymi postaciami – choć chłopca poznajemy tylko pośrednio, dzięki opowieściom. Reszta bohaterów wydawała mi się być nijaka, mdła.

Jak zatem ocenić tę opowieść, jeśli zalet w niej niemal tyle, co i wad? Chyba można skwitować ją mianem „przeciętna”. Jestem przekonana, że na czytelnikach, którzy mają rzadki lub sporadyczny kontakt z tego typu powieściami, zrobi dobre, jeśli nie bardzo dobre wrażenie. Dla gatunkowych tzw. starych wyjadaczy książka nie będzie rewelacją i pozostawi posmak całkiem przyzwoitego czytadła z gatunku thrillera.

Ocena: 3.5/6

poniedziałek, 14 stycznia 2013

"Czarnomorze. Wzdłuż wybrzeża, w poprzek gór" Michał Kruszona





Rok wydania: 2012
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Liczba stron: 320
ISBN: 978-83-7785-011-4



W ostatnim czasie na jednym z blogów recenzenckich spotkałam się z opinią, że aby polubić gatunek literacki, wobec którego od zawsze czujemy silny dystans i nie potrafimy się do niego przekonać, należy po prostu trafić na odpowiedni tytuł, który ów gatunek reprezentuje. I okazuje się, że to prawda, bo gdy tylko wpadły mi w ręce książki Billa Brysona, zmieniłam znacząco stosunek do książek podróżniczych. Postanowiłam iść nawet o krok dalej i zmierzyć się z zapisem z podróży jednego z polskich autorów – podróży bardzo niezwykłej i w jeszcze bardziej niezwykły sposób ujętej. O kim mowa?

Jak informuje okładka jego ostatniej książki pt. „Czarnomorze. Wzdłuż wybrzeża, w poprzek gór”:

Michał Kruszona (ur. w 1964 roku w Poznaniu), historyk kultury, muzeolog, okazjonalnie dziennikarz, od lat związany zawodowo z Muzeum Zamek Górków w Szamotułach.
W wydawnictwie Zysk i S-ka ukazały się cztery jego książki: „Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła”, „Kulturalny atlas ptaków”, „Huculszczyzna. Opowieść kabalistyczna” oraz „Uganda. Jak się masz, muzungu?”.

Opowiada on w swej książce o fascynującej podróży po krajach położonych u wybrzeży Morza Czarnego. Zawitał wraz z towarzyszami do Gruzji, Turcji, Rumunii i Mołdawii.
Jako że moda na zwiedzanie Gruzji poprzez karty książek nie mija, również i ja postanowiłam poznać ten kraj bliżej, zataczając nieco szersze koło i nie sięgając po osławione już tytuły takie jak „Gaumardżos. Opowieści z Gruzji” czy świeżutką pozycję „Georgialiki. Książka pakosińsko-gruzińska”, a decydując się na (jeszcze) mało komu znany tytuł. Nie zgłębiałam przed lekturą zbyt wielu opisów dotyczących tej pozycji Kruszony, by nieopatrznie nie odebrać sobie elementu niespodzianki – zabieg ten udał się wyśmienicie, bowiem tak oto rozpoczyna się ta książka:

Śmierć w języku polskim jest kobietą. W większości pozostałych języków bywa mężczyzną. […] Kobieta życie raczej daruje, niż odbiera. Kobietami są Gruzja, Turcja, Ukraina, Mołdawia, Bułgaria i Rumunia… […] Włochy to przecież Italia. Niemcy są jak Stany Zjednoczone, Związek Radziecki, jak Rzym i Egipt. I choć Argentyna, Uganda, Kenia, ale i Japonia, nie są wcale przyjaźniejsze od Niemiec, Chin i Meksyku, to jednak ja wybieram te pierwsze, stawiając je ponad nieżeńskimi Węgrami czy Niemcami. Jeśli podzielasz ten sposób pojmowania świata, spodoba ci się ta książka[1].

Czego można się spodziewać po takim początku? Na pewno opowieści niebanalnej, nieschematycznej, w której na próżno szukać typowej relacji z podróży. Dominują tu opisy ze spotkań z mieszkańcami odwiedzanych krajów, w które wplatane są opisy danych miejsc, ich aspekty wizualne czy sytuacja ekonomiczna. Nie brak tu rysów historycznych owych krajów, m.in. poznajemy Jana Nowego (średniowiecznego męczennika oraz prawosławnego świętego), greckiego kupca, który został patronem Mołdawii. Przyglądamy się „cichej” sprzedaży alkoholu w Turcji z nadzieją, że Allah wybaczy kupcowi drobną słabość. Z kolei w Gori oglądamy zniszczenia po rosyjskich nalotach z 2008 roku.
Ponadto wiele tu odniesień do literatury – spotkamy się często z nazwiskiem Orhan Pamuk (turecki pisarz i zdobywca Nagrody Nobla w dziedzinie literatury). Nie brak tu bliskich spotkań ze śmiercią, duchami (w sposób mniej lub bardziej dosłowny) i metafizyką, która daje chwilami poczucie zacierania się granic między światem rzeczywistym a nierealnym. Wszystko to okraszone naprawdę pokaźną liczbą fotografii, mocno przyciągających uwagę swoją zróżnicowaną tematyką. Czyżby żadnych wad? – chciałoby się zapytać. A nie. Jakoś dziwnie czuję się, mając do czynienia z książką traktującą o wyprawach, w której nie zamieszczono choćby jednej mapki – pomogłaby ona w usystematyzowaniu sobie poszczególnych etapów podróży.

Jest to mniejsza lub większa wada tej pozycji (w zależności od tego, kto będzie odbiorcą), ale i tak nie odbiera ona książce oryginalności, ciekawego podejścia do relacji z podróży i przede wszystkim – radości z poznawania tych w dużej mierze bardzo przyjaznych Polakom rejonów świata. Polecam zainteresowanym.

Ocena: 5/6



[1] M. Kruszona, Czarnomorze. Wzdłuż wybrzeża, w poprzek gór, Zysk i S-ka, Poznań 2012, s. 7-8.




Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka.



Książka przeczytana w ramach wyzwania: "Polacy nie gęsi,czyli czytajmy polską literaturę!"


wtorek, 8 stycznia 2013

"Podczłowiek. Wspomnienia członka Sonderkommanda" Anatol Chari, Timothy Braatz





Tłumacz: Michał Antkowiak
Data wydania: 31 sierpnia 2012
Liczba stron: 256



Każdy mól książkowy od czasu do czasu ma sobie coś do zarzucenia w kwestii własnego czytelnictwa. Ja biję się w pierś z powodu zaniedbania, jakiego dopuściłam się wobec gatunku, który jest mi bardzo bliski. Mówię tu o literaturze faktu z zakresu tematyki obozów koncentracyjnych, nazizmu i Holocaustu. Gdy tylko zobaczyłam w ofercie Świata Książki nowość z tego okresu, nie zastanawiałam się zbyt długo nad podjęciem się lektury, zwłaszcza że historia, jaką w sobie kryje, jest dość kontrowersyjna…
Chodzi o tytuł, który w rzeczywistości jest mieszanką biografii Anatola Chariego i wspomnień z czasów, gdy jego życie upływało pod znakiem Holocaustu i koszmaru pobytu w kolejnych obozach koncentracyjnych. Zwierzeń byłego więźnia wysłuchał, a następnie je spisał Timothy Braatz, opatrując je tytułem „Podczłowiek. Wspomnienia członka Sonderkommanda”. Anatol pochodził z uprzywilejowanej rodziny za sprawą pozycji społecznej swojego ojca Piotra, który oprócz tego, że w latach przedwojennych był posiadaczem dwóch kamienic i sklepu tekstylnego, to zasiadał również w prezydium łódzkiej izby handlowo-przemysłowej oraz w radzie gminy żydowskiej. Plusy wynikające z tego faktu ujawniły się niemal natychmiast po wkroczeniu Niemców do Polski – choć naziści pozbawili życia Piotra Chariego, to ten zza grobu przez długi czas sprawował pieczę nad swym synem. Cały okres jego pobytu w łódzkim getcie upłynął pod protekcją najpewniej nieżyjącego już ojca i w znacznym stopniu Chaima Rumkowskiego (który przed wojną również należał do kahału, a w okresie istnienia getta łódzkiego utworzył prywatne gimnazjum). To dzięki Rumkowskiemu właśnie, Chari (po ukończeniu szkoły) trafił do służby policyjnej w Sonderkommando. Mimo tragedii, jaka działa się wokół, trudno nie zauważyć na podstawie niniejszych wspomnień, że młodzieńcowi powodziło się w czasach służby wyjątkowo dobrze – nie cierpiał głodu ani chłodu. Wszystko to zapewniło mu nazwisko. Karta jednak miała się niebawem odwrócić – młody Chari stanął przed bramą obozu w Auschwitz, gdzie jego nazwisko rodowe nie znaczyło już nic, a ojcowska ochrona skończyła się definitywnie. Tam poznał smak prawdziwego cierpienia oraz przyjrzał się z bliska niczym niepohamowanej agresji, nienawiści i bezsensownej śmierci wielu więźniów. Gdy zmienił miejsce egzystencji na Gross-Rosen, wcale nie było lepiej. Swoistym „ukoronowaniem” jego migracji po obozach był pobyt w Bergen-Belsen, zwanym obozem śmierci. Chari jednak, w całym swoim nieszczęściu i tragicznym położeniu, doświadczał też ogromnego szczęścia, które pozwoliło mu przeżyć ten straszny czas.
Choć to bez wątpienia wstrząsająca lektura, jak niemal każda z zakresu tej tematyki, to jednak mam mieszane odczucia po jej zakończeniu. Złożyło się na to kilka szczegółów. Pierwszym jest rozbieżność co do faktu historycznego, jakim było wyzwolenie obozu Bergen-Belsen. Chari mówi, że tego dnia główną ulicą obozu przejechał wóz Czerwonego Krzyża ogłaszając, iż więźniowie od tej chwili są pod opieką tejże organizacji. Historycy zaś podają, że to brytyjskie wojsko uwolniło więźniów. Zdaję sobie sprawę, że tak traumatyczne przeżycia na pewno nie są pomocne w zapamiętywaniu niektórych szczegółów, ale rozbieżność ta i tak nakazała mi traktować niniejszą relację bardziej jako ciekawostkę i dodatek do znanych mi już faktów, niż w stu procentach wiarygodny dokument historyczny. Co jeszcze rzuciło mi się w oczy? Wyjątkowo łagodna relacja z okresu, w którym Chari należał do Sonderkommanda. Każdy – kto choć w minimalnym stopniu orientuje się w tematyce – wie, że służby te brały nierzadko czynny udział w mordowaniu osadzonych, a już na pewno w bezlitosnym biciu ich. Anatol co prawda wzmiankuje o tym, że pomagał przy wywożeniu ludzi z getta (podczas jego likwidacji), ale nie wypowiada się szerzej o aktach tragicznej w skutkach przemocy. Zupełnie, jakby tego nie widział albo udawał, że tego nie było. Irytowały mnie też jak mantra powtarzane słowa, że „znów ochroniły mnie poły płaszcza mojego ojca”. Jak Chari sam zauważył, niejedna osoba korzystała, jak tylko mogła, z posiadanych znajomości, co jest w pełni zrozumiałe w ówczesnej sytuacji, ale jaki cel ma uporczywe przypominanie (w sposób mniej lub bardziej dosłowny), jak ważną osobą był ojciec? Na szczęście były więzień potrafił też żartować ze swojego wyjątkowego uprzywilejowania:
(…) wycierając głowę zauważyłem na ręczniku wesz.(…) Jedna jedyna wszawa wesz wystarczyła, żeby mnie przyprawić o chorobę – czy to się mieści w ludzkim pojęciu? No tak, ktoś zapomniał ją uprzedzić, że należę do warstwy uprzywilejowanej.*
Doceniam też to, iż Anatol nie próbował zagłuszyć swojego sumienia, które na wiele lat po wojnie nie dawało mu spokoju i przypominało o wielu przypadkach, gdy jako ten uprzywilejowany mógł komuś pomóc (co niejednokrotnie przyczyniłoby się do uratowania ludzkiego życia), nie tracąc na tym wiele lub nic – ale nie robił tego. Faktem jest, co prawda, że nikomu nie zaszkodził w sposób świadomy czy z premedytacją (tak przynajmniej relacjonuje).
Wszystko to razem sprawiło, że niniejsze wspomnienia i biografia w jednym są dla mnie – jak już wspomniałam na początku – pozycją kontrowersyjną. Jednak postanowiłam traktować ją jako dodatek do mojej literackiej podróży w rejony historii II wojny światowej, a nie pierwszorzędnej jakości dokument historyczny, dlatego nie będę się dłużej rozwodzić na temat walorów i wad. Ocenę tego tytułu pozostawiam innym.

*Cytat za: A. Chari, T. Braatz, Podczłowiek. Wspomnienia członka Sonderkommanda, Świat Książki, Warszawa 2012


środa, 2 stycznia 2013

"Zapiski z wielkiego kraju" Bill Bryson




Data wydania: lipiec 2010
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Liczba stron: 404
ISBN: 978-83-7506-519-0



Jak wiele zamierzonych (lub nie) zadań można wykonać nie mając czasu? Zapewne zdecydowana część Was odrzekłaby, że w zasadzie niewiele albo nawet i nic. I jestem 
w tym momencie skłonna się z tą częścią zgodzić, jednakże są na tym ziemskim padole jeszcze chlubne wyjątki od tej smutnej reguły. Bowiem jest taki człowiek, któremu tak czasu brakowało (w sposób chroniczny i nieustający), że aż z tego wszystkiego napisał siedemdziesiąt osiem felietonów.


Ten zatrważający incydent przydarzył się na przełomie lat 1996-1998 podróżnikowi posiadającemu literackie zapędy nazwiskiem Bryson, Bill Bryson. Kto czytał którąkolwiek 
z jego książek, ten już wie, ale kto widzi to nazwisko po raz pierwszy, ten dopiero się dowie, że człowiek ten słynie z niezwykle ujmującego poczucia humoru, w którym dominuje autoironia. A po wpleceniu go w mnogość jego podróżniczych przygód, relacji czy wniosków ukazuje się nam twór wysoce szczegółowy (może nawet chwilami drobiazgowy), marudny, czepliwy i przekomiczny. Skąd to wiem? A stąd, że z próbką jego możliwości (całkiem pokaźnych rozmiarów) miałam już do czynienia w „Śniadaniu z kangurami”, gdzie autor opisywał swoje bliskie spotkanie z Australią (link do recenzji). Tak mnie swą relacją ujął, tak w sobie rozkochał, że obiecałam sobie powrót do jego rozweselającej twórczości, co niniejszym czynię.


Jak już wspomniałam, pokusił się on o napisanie niemal osiemdziesięciu felietonów dla magazynu „Mail on Sunday’s Night & Day” o Ameryce. Pisał w nich o wszystkim, co amerykańskie, co kojarzy się z tym krajem, co dla niego charakterystyczne, o wadach i zaletach, a nawet napisał swoją wersję scenariusza ostatniej nocy na Titanicu tuż przed katastrofą.

Rzadko przystępuję do lektury książek podróżniczych lub okołopodróżniczych, ale gdy już to robię, to zawsze z nadzieją, że ich autor choćby w minimalnym stopniu pokusi się o próbę zerwania z utartymi schematami na temat danej narodowości. Nie kryję, że podobne oczekiwania miałam wobec felietonów Brysona. A jaki obowiązuje flagowy stereotyp tyczący się Amerykanów? Mianowicie taki, że to wyjątkowo… głupi naród, niegrzeszący wysokim poziomem ilorazu inteligencji. Czy Bill Bryson spróbował utrzeć nosa tej wszechobecnej teorii?? Ależ oczywiście… że nie. Znaczna ilość tych tekstów zdaje się potwierdzać to uogólnienie na wszelkie możliwe sposoby. A to przez przywołanie różnych wypadków przydarzających się Amerykanom, które przybrały nadzwyczaj głupią formę (przykładowo, atak brutalnych kołder i poduszek czy bezlitosne sufity i panele czyhające na życie Amerykanów), a to przytaczając statystyki dotyczące poziomu wiedzy uczniów szkół średnich (ponoć 42 procent uczniów nie potrafi wymienić żadnego państwa położonego w Azji). Nie zapomina też o dosłownym przytoczeniu słów niektórych bardziej lub mniej sławnych osób (np. Broke Shields czy Mariah Carey). Tu przykład wypowiedzi Miss Alabamy, która zapytana, czy wybrałaby życie wieczne, odpowiedziała:

Nie będę żyła wiecznie, bo nie powinniśmy żyć wiecznie. Bo gdybyśmy mieli żyć wiecznie, to byśmy żyli wiecznie, ale nie możemy żyć wiecznie i dlatego nie będę żyła wiecznie.[1]

Choć cały czas po głowie kołacze się myśl, że przecież większość wniosków autora zdominowana jest przez ironię, to jednak nie sposób nie zauważyć, że jest on bardzo sugestywny. Może oni naprawdę tacy są??

Przy tym wszystkim, na szczęście, Bryson nie stawia siebie na piedestale najmądrzejszych ludzi świata. Nabija się z siebie do oporu. Nie kryje przed czytelnikami ani sobą samym, że jest komputerowym łamagą i daje temu wyraz w swych felietonach kilkukrotnie. Pisze także poradnik użytkownika dla komputerowych łamag, wskazując kilka porad, co zrobić, gdy komputer odmówi posłuszeństwa, dla przykładu:

Problem: Wygląda na to, że moja klawiatura nie ma klawiszy.
Rozwiązanie: Odwróć klawiaturę na drugą stronę, tam, gdzie są klawisze.

Albo

Problem: Moja mysz nie chce pić wody ani biegać po obrotowej drabince.
Rozwiązanie: Spróbuj diety wysokoproteinowej, zadzwoń do pogotowia weterynaryjnego.[2]

Ponadto podróżnik często zaskakuje licznymi ciekawostkami, jednak równie często nie odkrywa – nomen omen – Ameryki, pisząc o tym, że reklamy kłamią. No też mi odkrycie…

Reasumując, felietony Billa Brysona to tak naprawdę odkrywanie przez niego Ameryki na nowo – jest bowiem ona jego ojczyzną, do której powrócił po wielu latach zamieszkiwania w Wielkiej Brytanii. Choć czuje się ze Stanami mentalnie związany, to jednak na nowo musi się ich uczyć, nie żałując sobie przy tym wielu ironicznych uwag czy – jak mówi jego żona – zwyczajnego zrzędzenia.

Jednak to już taki typ człowieka – taki się urodził i inny nie będzie. I mam szczerą nadzieję, że nawet nie będzie próbował już tego nigdy zmieniać, bo inaczej przestanę czytać jego książki. O!

A komu tytuł polecam? Wszystkim tym, którzy chcą się zaznajomić z Ameryką poprzez dobry humor i bardziej z przymrużeniem oka niż zupełnie na serio.

Ocena: 4/6





[1] B. Bryson, Zapiski z wielkiego kraju, Zysk i S-ka, Poznań 2004, 2010, s. 365.
[2] Tamże, s. 310.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka.



Kuferkowe rozdanie nr 7


Witam, witam i o nastroje posylwestrowe pytam. :) Jak się bawiliście? Co robiliście? Ja niestety sylwestrowałam z przeziębieniem, któremu jest ze mną tak dobrze, że do dziś mnie nie opuściło. :/

Ok, ale ja nie o tym dziś chciałam. Pora na kuferkowe rozdanie. W tym miesiącu wygrywa jedna osoba ponieważ pula książek się troszkę zmniejszyła. Wygrywa:



Rincewind99


Gratuluję i czekam na adres do wysyłki książek. Pozostałych odsyłam do kuferka, gdzie pojawiły się nowe pozycje. :)

wtorek, 1 stycznia 2013

Niezapomniane lektury z naszego dzieciństwaa - lektury na STYCZEŃ




Ogłaszamy wszem i wobec wraz z Legerem, że powracamy do naszego wyzwania "Niezapomniane lektury z naszego dzieciństwa". Kto się stęsknił? Ręka do góry! :) Wraz z powrotem i IV klasą pojawia się w wyzwaniu drobna zmiana. Otóż, od teraz macie troszkę więcej czasu na czytanie lektur z lat dzieciństwa i podsyłanie nam linków do wpisów z recenzjami/opisami/opiniami. :) Uznaliśmy z Legerem, że lektury w klasie IV (jak i kolejnych) są już znacznie dłuższe, więc musimy dać uczestnikom troszkę więcej czasu na spotkania z nimi. Zatem, terminy przedstawiają się następująco:

- na linki do recenzji czekamy do 14.02.2013r. włącznie
- nasze podsumowanie opublikujemy 16 lub 17 lutego.

A skoro jesteśmy przy terminach to chcielibyśmy Was mocno uczulić na dotrzymywanie ich. Dajemy sobie z Legerem chwilę na opublikowanie podsumowania po to by mieć czas na zrobienie go i niestety nie ułatwiają nam tego linki napływające z opóźnieniem (co zdarzyło się już wielokrotnie). Nie chcemy nikogo niechcący zignorować czy pominąć, dlatego prosimy, dotrzymujcie terminu nadsyłania linków. :)


A teraz to, co najważniejsze, czyli lista lektur:


1. "Pinokio" C. Collodi

2. "Akademia Pana Kleksa" J. Brzechwa

3. "Tajemniczy ogród" F. H. Burnett

4. "O krasnoludkach i Sierotce Marysi" M. Konopnicka

5. "Opowieści z Narnii: Lew, Czarownica i Stara Szafa" C. S. Lewis



Pewnie dla niektórych z Was pozycja nr 5 będzie niemałym zaskoczeniem, ale Leger w wielu spisach lektur dostrzegł ten tytuł (a to znaczy, że niektóre szkoły go wybierają), więc i my się skusiliśmy,  bo dlaczego by nie? :) Powodzenia życzę Wam wszystkim - "starym" uczestnikom akcji jak i tym, którzy dopiero do nas dołączą. Zapraszamy serdecznie wszystkich! :)

P.S. Wyniki kuferkowego rozdania pojawią się jutro, ale już dziś możecie zacząć się zgłaszać do styczniowej edycji. :)