sobota, 30 marca 2013

Wesołych! :)


Kochani, z okazji ŚWIĄT WIELKANOCNYCH życzę Wam wszystkiego najlepszego. 

Przede wszystkim czasu upływającego w rodzinnym gronie, wypełnionego mnóstwem uśmiechów, szczęścia, pyszności na stole i miłości wokół Was. 


Pamiętajcie o należytym uczczeniu Dyngusa w poniedziałek, ale błagam... nie nacierajcie nikogo śniegiem. ;) 


Znajdźcie chociaż chwilkę na lekturę - niech książki pamiętają, że nawet w święta są jednym z najważniejszych elementów w Waszym życiu. :)

WESOŁYCH ŚWIĄT!

czwartek, 28 marca 2013

"Po drugiej stronie jaźni" Wulf Dorn

"Trigger" Wulf Dorn




tłumaczenie: Wojciech Łygaś
tytuł oryginału: Trigger
wydawnictwo: Sonia Draga
data wydania: listopad 2012
ISBN: 978-83-7508-537-2
liczba stron: 344



Kto się boi Czarnego Luda?


Bywa, że widzimy coś, czego inni nie dostrzegają. Czasem jest to jakiś drobny szczegół, zjawisko trwające ułamek sekundy, zdające się być zarezerwowane tylko dla nas, skoro nikt poza nami go nie zobaczył. A co wtedy, jeśli spotykamy w swoim życiu człowieka, który stał tuż przed nami, z którym rozmawialiśmy i którego specyficzny zapach zapadł nam w pamięć, a wszyscy wokół są pewni, że ten ktoś nigdy nie istniał? Czy to otoczenie robi z nas szaleńca, czy faktycznie popadamy w obłęd?

Przed identycznym dylematem stanęła bohaterka książki pt. „Po drugiej stronie jaźni”, autorstwa Wulfa Dorna. Dorn to ekonomista-handlowiec z wykształcenia. Od 1994 roku pracuje w jednej z klinik psychiatrycznych. Od kilku lat prowadzi też projekt badawczy (wraz z grupą międzynarodowych psychiatrów), który ma przyczynić się do poprawienia sytuacji osób mających za sobą traumatyczne przeżycia oraz pomóc im w powrocie do normalnej egzystencji.

Fakt zaangażowania się autora w pracę i rehabilitację osób borykających się z zaburzeniami i chorobami psychicznymi sprawił, że z dużą dozą ciekawości podeszłam do jego debiutu. Dorn w wieku dwudziestu pięciu lat zdecydował się podjąć pracę w trudnym i zarazem fascynującym środowisku. Zdobywał tam nowe doświadczenie, które zaczął wykorzystywać w swojej twórczości literackiej. Wiedząc o tym, ustawiłam dla niego poprzeczkę znacznie wyżej niż w przypadku innych pisarzy, sięgających po ten szczególny gatunek, jakim jest thriller psychologiczny. Czy Wulf Dorn sprostał moim oczekiwaniom? O tym za chwilę…

Ellen Roth jest bardzo cenionym psychiatrą w Leśnej Klinice. Prowadzi spokojne życie, dzieląc swój czas między pracę a swojego partnera Chrisa. Pewnego dnia ten jednak wyjeżdża i pozostawia Ellen opiekę nad pacjentem, którego opatrzył tajemniczym skrótem SIP. Chodziło o Szczególnie Interesujący Przypadek, czyli – jak się okazało – o kobietę, najprawdopodobniej po trzydziestce, bardzo zaniedbaną i dotkliwie pobitą. Jej najbardziej charakterystyczną cechą okazał się strach, wypełniający ją całą, najbardziej widoczny w pełnym lęku spojrzeniu. Takiego przerażenia Ellen nie widziała chyba jeszcze nigdy. Pacjentka mówiła, że grozi jej niebezpieczeństwo, a zapytana o jego źródło wskazywała na… Czarnego Luda, który - w domyśle - miał być katującym ją mężem.

Kto się boi Czarnego Luda?
Nikt!
A jeśli przyjdzie?
Lepiej bierz nogi za pas!
(dziecięca gra)

W kolejnym dniu pacjentka znika. Nie ma jej nigdzie, ginie także jej szpitalna kartoteka. Na domiar złego personel nie odnotował nawet chwilowej obecności pacjentki na terenie kliniki! Tylko Ellen może poświadczyć, że kobieta naprawdę tam była, i tylko ona może jej pomóc oraz prawdopodobnie uchronić od kolejnego traumatycznego przeżycia. Ale gdzie szukać, skoro ślad po pacjentce zaginął? Czy ktokolwiek uwierzy Ellen, że cała ta historia nie jest tylko jej urojeniem?

Odpowiedzi na te pytania (oraz na wiele innych) może nie są specjalnie zaskakujące. Powiedziałabym nawet, że do pewnego momentu fabuła książki jest wysoce przewidywalna. I właśnie – do pewnego momentu. Potem mamy już tylko zaskoczenie… Wulf Dorn w godny pochwały sposób wykorzystał swoje doświadczenie wyniesione z pracy z osobami po traumatycznych przejściach i umiejętnie przeniósł je na karty swojej powieści, lawirując po zakamarkach duszy naznaczonej zaburzeniami (chorobą), tworząc przy tym bardzo realistyczne postaci. Niejednokrotnie posłużył się także fachową terminologią z zakresu psychiatrii, omawiając poszczególne zaburzenia w tak jasny i klarowny sposób, że nie trzeba obawiać się, że czegoś nie zrozumiemy.

Wszystko to razem czyni „Po drugiej stronie jaźni” bardzo dobrym thrillerem psychologicznym, dobrze skonstruowanym i z odpowiednio wyważonym tempem akcji. To znakomity kąsek dla fanów gatunku. Sama nie mogę się doczekać zarówno kolejnej powieści autora, jak i ekranizacji jego debiutu, która niebawem ma powstać.


Ocena: 5/6



Recenzja bierze udział w wyzwaniu: "Pochłaniam strony, bo kocham tomy!!!!" (344 strony). 

poniedziałek, 25 marca 2013

"Władca pierścieni" John Ronald Reuel Tolkien

"Lord of the Rings" John Ronald Reuel Tolkien




tłumaczenie: Maria Skibniewska
tytuł oryginału: Lord of the Rings
wydawnictwo: MUZA
data wydania: październik 2012
ISBN: 978-83-7758-255-8
liczba stron: 1278


W innym, pięknym świecie…


Usiądź mój wędrowcze. Odpocznij chwilę i poznaj zasłyszaną ongiś przeze mnie historię. Rzecz będzie o sprawach niesamowitych, o dziwach, których nigdy nie widziałeś i wyobrazić sobie nawet nie byłbyś w stanie. Często magicznych i pięknych, ale też nietypowych i przerażających. Nie bój się przy tym przenieść duchem w rzeczywistość tego świata – nie pożałujesz, ale wiedz też, że gdy opowieści tej nadejdzie kres, Twoje życie już nigdy nie będzie takie samo. Do rzeczy jednak…

Historię tę poznałam dzięki niesamowitemu i wielce uzdolnionemu człowiekowi nazwiskiem John Ronald Reuel Tolkien. Nazwał on ją „Władca Pierścieni”, by w gąszczu innych legend móc ją bez problemu rozpoznać. I to dzięki niemu właśnie mogę teraz przekazać Ci ogólny jej zarys…

Jest takie miejsce, które zamieszkuje rasa niezwykła. Jej przedstawiciele są stosunkowo niscy, ale przy tym dobrze zbudowani (na ogół). Wzrok mają sokoli, podobnie nienaganny słuch i choć na pierwszy rzut oka zdają się nie grzeszyć energicznością, to są niezwykle zwinni i szybcy, gdy sytuacja tego wymaga. Nie noszą obuwia, a ich stopy pokrywa owłosienie. Wywodzą się od trzech szczepów: Fallohides, Harfoots i Stoors, a najliczniej zamieszkują w Shire. Nazywa się ich Hobbitami.

Jednym z nich był owiany legendą Bilbo Baggins. Można powiedzieć, że to od niego wszystko się zaczęło, gdyż to on wszedł w posiadanie tego najważniejszego wśród Pierścieni Władzy. Przy pomocy zawiłych zagadek wywiódł w pole szpetnego Golluma i tym samym odebrał mu jego cenny nabytek, który ma niezwykłą moc - czyni swego posiadacza niewidzialnym.

Jednak i Bilbo nie stał się właścicielem magicznego przedmiotu na zawsze. W końcu - w dużej mierze za sprawą czarodzieja Gandalfa - cenny pierścień trafia w ręce usynowionego przez Bilbo hobbita, Froda Bagginsa. Ten także nie może w spokoju się nim nacieszyć, bo są tacy, którzy bardzo chcą mu go odebrać. Wkrótce Frodo zmuszony jest uciekać z Shire przed Czarnymi Jeźdźcami Mordoru aż do Rivendell. Tam zaś w sprawie pierścienia wydany zostaje  wyrok – trzeba go bezwarunkowo zniszczyć, by nie dostał się w ręce potężnego Saurona, pragnącego podporządkować sobie wszystkie istoty. Cel ten można osiągnąć tylko wtedy, gdy dotrze się do pewnego miejsca. Frodo wyrusza tam wraz ze swymi towarzyszami,  formując tak zwaną „Drużynę Pierścienia”.

Dramatyczny bieg zdarzeń sprawia, że drogi poszczególnych członków Drużyny rozchodzą się i właśnie o ich losach traktuje kolejna część tej opowieści, nosząca tytuł „Dwie wieże”. Tu też śledzimy przebieg sporu Gandalfa ze złym duchem Sauronem, który to spór ostatecznie przeradza się w wielką wojnę o Pierścień. Jej przebieg możemy śledzić w trzecim tomie historii, zatytułowanym „Powrót Króla”.

Powiesz pewnie, że to niedorzeczne? Tyle trudu, niesamowitych przygód, zagrożeń, ofiar, utraconego zdrowia (a niekiedy i życia) dla jednego pierścienia? Dokładnie tak! Dla jedynego w swoim rodzaju pierścienia – tego najważniejszego ze wszystkich. Może powiesz też, że wątpisz, iż dla zapoznania się z tą historią warto poświęcić swój cenny czas i przeczytać ponad tysiąc stron, na których została spisana? Nic bardziej mylnego! Zaprawdę powiadam Ci, że nie ma na świecie drugiej takiej opowieści, żadna nie jest tego warta bardziej niż „Władca pierścieni”. Dlaczego? - będziesz zapewne dopytywać. Po pierwsze, to wyjątkowa relacja ze względu na treść i barwny styl. Po drugie, wykreowany został w niej  inny, zadziwiający, wspaniały świat, w którego opisach można się zadurzyć. Po trzecie, pojawiają się w niej szczególne postacie - Hobbici, tak zaprezentowani, że chciałoby się ich znać, spotykać na co dzień – biesiadować z nimi, bawić się i słuchać ich opowieści. Po czwarte… Opowieść ta posiada rozliczne atuty, które można by długo wymieniać, a wiele z nich trudno wyrazić słowami. Jest też coś niepowtarzalnego - dziwna tęsknota, mocno dająca się we znaki po zamknięciu książki i przymuszająca do ponownego zanurzenia się w lekturze.

„Władca Pierścieni” to klasyka literatury fantasy, pozycja absolutnie obowiązkowa dla każdego fana tego gatunku, ale także - moim skromnym zdaniem - dla każdego, kto uważa  się za miłośnika czytelnictwa.

Ocena: 6/6

25 marca - Światowy Dzień Czytania Tolkiena




Recenzja bierze udział w wyzwaniu: "Pochłaniam strony, bo kocham tomy!!!!" (1278 stron).




sobota, 23 marca 2013

Filmy najbliższe sercu Książkówki - 2



"Dzień świra"

gatunek: Dramat, Komedia, Psychologiczny
premiera: 7 czerwca 2002 (Polska), 7 czerwca 2002 (świat)
reżyseria: Marek Koterski
scenariusz: Marek Koterski






    Jest tylko jeden polski reżyser, którego wielce sobie cenię i jak do tej pory nie odpuściłam ani jednemu jego filmowi. Dlaczego? Bo pokazuje prawdę -- tę trudną, często bolesną i przy tym przeraźliwie szczerą. Ten reżyser nigdy nie kłamie, wyciąga z nas -- Polaków to, co najlepsze oraz najgorsze, i obnaża bez krzty żenady.  Niby innych ikon polskiego kina, które  podejmują się podobnego zadania, nie brakuje, ale nikt inny nie potrafi tego zrobić z taką otwartością, precyzją  i dawką specyficznego humoru, jak on. Mowa o Marku Koterskim.

    Jednym z moich ulubionych jego filmów, a także w ogóle rodzimych, jest „Dzień świra” z jedynym w swoim rodzaju Adamem Miauczyńskim na czele. Kim jest Adam? To nauczyciel języka polskiego, któremu los poskąpił udanego życia – albo raczej takiego, które sobie wymarzył. W młodości porzucił swą jedyną prawdziwą miłość, potem ożenił się, ale nie pod wpływem wielkiego uczucia, a jedyną pociechą z nieudanego małżeństwa jest syn – równie nieudolny co ojciec.

    Na domiar nieszczęść, które spotykają Adasia, cierpi on na nerwicę natręctw – czuje wewnętrzny przymus, by sprawdzać po kilka razy (konkretnie: po siedem) wykonanie zwykłych codziennych czynności, a każdej z nich na domiar złego towarzyszy ściśle określony rytuał.

    Ta przypadłość to jedna z dwóch (i jedynych zarazem) towarzyszek jego życia. Druga to samotność wypełniająca go od stóp do głów. W swoim rozumieniu świata jest totalnie wyobcowany, nie ma bratniej duszy. Wszystko to, czego brakuje mu w życiu, stara się zastąpić lekami – różnej maści, począwszy od tych mających zbawiennie wpływać na chęć życia (w przypadku Adasia ich działanie jest znikome), a skończywszy na profilaktyce bólu głowy. Portret filmowego bohatera, co godne uwagi, nie jest jednorodny – obok słabości i wad Adaś Miauczyński ma zalety: wspaniałą wrażliwość i troskliwość, umiejętność patrzenia na wiele spraw pod szerszym kątem i wzniesienia się ponad własne „ja”.
    Oto cały on – bohater filmu Koterskiego, człowiek zanurzony w  zwykłą codzienność, tak typową dla sytuacji wielu z nas, którzy musimy stawiać czoła niesprawiedliwości, zawiści, podłości, niezrozumieniu i wszechobecnemu egoizmowi.
http://www.filmweb.pl


     O  sukcesie „Dnia świra” zadecydował nie tylko reżyser, ale  także odtwórca głównej roli, czyli Marek Kondrat. Osobiście żadnej innej filmowej kreacji tego aktora nie oceniam tak wysoko. Jest w niej niesamowicie prawdziwy, charakterystyczny i profesjonalny Wszelkie emocje, które mu towarzyszą, przenoszą się także na widza – nie sposób się przed nimi obronić. Nie sposób również nie utożsamić się z tym bohaterem, nie odnieść jego życia do własnego.

http://www.filmweb.pl


    W przypadku filmu Koterskiego mamy do czynienia z satyrycznym i niezwykle trafnym ukazaniem przywar Polaków. Reżyserowi udała się niełatwa sztuka – osiąga ten cel przy użyciu niewyszukanych środków, a jednak charakterystycznych dla siebie i nie do podrobienia (tak jest chociażby w przypadku  modlitwy z drugiej połowy filmu). Można bez przesady stwierdzić, że Koterski potrafi po mistrzowsku pokazać codzienność, z którą boryka się niemal każdy z nas, tę wszechogarniającą i przytłaczającą rutynę. Od kogo więc inni reżyserzy i scenarzyści powinni się uczyć nienagannej i trafiającej  w samo sedno obserwacji naszego społeczeństwa? Naturalnie - od Koterskiego.

    Nie jestem w stanie zarzucić ani reżyserowi, ani samemu obrazowi żadnych niedociągnięć. Czy to wpływ niewątpliwych zalet filmu, czy mojej sympatii do reżysera? To najmniej istotne. Liczy się tylko to, co robi Koterski, i to, by już zawsze robił to w tak wyśmienity sposób.



poniedziałek, 18 marca 2013

"Poradnik pozytywnego myślenia" Matthew Quick

"The Silver Linings Playbook" Matthew Quick




tłumaczenie: Maria Borzobohata-Sawicka, Joanna Dziubińska
tytuł oryginału: The Silver Linings Playbook
wydawnictwo: Wydawnictwo Otwarte
data wydania: marzec 2013
ISBN: 9788375152647
liczba stron: 380


    Troszkę dłużej niż miesiąc temu opowiadałam Wam o filmie, którym ukoronowałam walentynkowy dzień. Obraz ten miał osiem nominacji do Oscara, w tym za role pierwszoplanowe dla odtwórców dwóch głównych ról, czyli Bradley’a Coopera i Jennifer Lawrence – mowa oczywiście o „Poradniku pozytywnego myślenia” w reżyserii Davida O. Russella. Ostatecznie to Jennifer odebrała statuetkę (w dość spektakularny sposób) za swoją rolę i moim zdaniem jest to bardzo zasłużona nagroda dla tej utalentowanej i wciąż rozwijającej się aktorki.

    Nic więc dziwnego, że po sukcesie, jaki osiągnął ten film, przyszła pora na wyjście z cienia literackiego pierwowzoru, który był inspiracją dla kinowego hitu. Powieść stworzył pisarz amerykańskiego pochodzenia Matthew Quick i opatrzył ją wspomnianym już tytułem „Poradnik pozytywnego myślenia”.
Fabuła w swej istocie niczym się nie różni od ekranizacji. Przypomnijmy zatem, że  głównym bohaterem jest Pat, który po wyjściu z zamkniętego ośrodka (nazywa go „niedobrym miejscem”) stara się na nowo ułożyć swoje życie, a motorem napędzającym go do pozytywnych zmian jest perspektywa powrotu jego żony Nikki. Stara się dla niej jak może – traci zbędne kilogramy, biegając codziennie w worku na śmieci, myśli o ekologii i przede wszystkim… wierzy w to, że uda mu się osiągnąć swój upragniony cel. Jednak życie to pasmo niespodzianek i tak na drodze Pata pojawia się ekscentryczna i bezpośrednia Tiffany. A co może wydarzyć się, gdy spotka się dwoje tak nietypowych i odstających od reszty społeczeństwa ludzi? Wierzcie mi -- bardzo wiele.

    Jak się przekonałam, film w ogólnym zarysie dobrze odzwierciedla powieść, jednak jest uboższy o kilka scen (np. mama Pata wcale nie jest takim grzecznym aniołem, a listów od Nikki bohater dostał znacznie więcej niż ten jeden, o którym była mowa w filmie). Kreacja bohaterów i tu i tu jest bardzo dobra, choć naturalną koleją rzeczy emocje, których doświadcza Pat, są nakreślone w książce znacznie mocniej, wyraziściej. Ekranowa Tiffany  bardzo przypadła mi do gustu -- jako postać konkretna, wiedząca, czego chce, dość ostra, ale jednocześnie ujmująca swoją wrażliwością; w książce cechy te są spotęgowane.

    Generalnie byłabym skłonna stwierdzić, że książka znaczących wad nie ma i wypada w ogólnym rozrachunku równie dobrze co film, ale… No właśnie, maleńkie „ale” musi się pojawić. Zauważyłam taką dziwną (według mnie) tendencję niektórych amerykańskich autorów prozy do zbytniego rozpisywania się na temat futbolu, jeśli akurat w ich książkach znajduje się taki wątek. Zupełnie jakby zakładali, że większość ludzi na świecie w jakimś stopniu fascynuje się tą dyscypliną sportu, a przecież tak nie jest. Matthew Quick również serwuje czytelnikom porządną jego dawkę, co mnie -- szczerze mówiąc -- trochę męczyło.

    To jednak niewielki mankament (ale dla wielu z Was może to być przecież atut) w porównaniu z całością. „Poradnik pozytywnego myślenia” czyta się szybko i dobrze. Dodatkowo zauważyłam, że opowieść ta wzbudziła we mnie przeświadczenie o tym, że jeśli uwierzymy w osiągnięcie upragnionego celu, to naprawdę możemy tego dokonać przy pomocy uporu i zaangażowania.

    Jeśli ktoś z Was jeszcze tego filmu nie widział, niech zacznie – obowiązkowo – od książki, a jeśli już go widzieliście i myślicie, że nie ma sensu czytać powieści, to odrzućcie to błędne przeświadczenie, bo jest ona świetnym uzupełnieniem kinowej wersji.

Ocena: 4/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Otwarte.



Recenzja bierze udział w wyzwaniu: "Pochłaniam strony, bo kocham tomy!!!!" (380 stron).

piątek, 15 marca 2013

"Zapora" Hubert Hender



seria/cykl wydawniczy: Ja Gorę
wydawnictwo: Oficynka
data wydania: styczeń 2013
ISBN: 978-83-62465-55-2
liczba stron: 306


Policjant też człowiek


Przyjemnie sobie czasem odpocząć na łonie natury. Czy to spacerując leśnymi ścieżkami, nasłuchując szumu drzew i śpiewu ptaków, czy nad jeziorem, zbierając myśli podczas wędkowania. Jeśli jednak decydujemy się na wypoczynek nieopodal lasu, rzadko kiedy można się w pełni mu oddać…Wszak las nigdy nie daje zapomnieć, że ma też swoją mroczną odsłonę. Na pewno nie raz rozglądaliście się nerwowo po drzewach na dźwięk piskliwego odgłosu, który najpewniej wydał z siebie jakiś ptak. Albo szukaliście złamanej gałęzi na ziemi, słysząc jej trzask. Tylko co, jeśli pewnego dnia faktycznie nie będą to tylko odgłosy natury? Co, jeśli w odpowiedzi na dziwne dźwięki odwrócicie wzrok w ich kierunku, a Waszym oczom ukażą się zwłoki wiszące na jednym z drzew?
Pewien wędkarz, zamieszkujący małą miejscowość Pilchowice, położoną nieopodal Jeleniej Góry, wybrał się któregoś wieczoru na połów nad pobliski akwen. Jednak tym razem nie było mu dane doświadczyć pełnego relaksu i odprężenia. W pewnym momencie do jego uszu zaczęły dobiegać nieprzyjemne odgłosy przypominające piski. Szybko jednak zaczął sobie tłumaczyć, że właśnie jest świadkiem powolnej agonii jakiegoś cierpiącego zwierzęcia. Jednak im dźwięki bardziej nasilały się i przerażały dawką bólu oraz trwogi, jakie ze sobą niosły, tym bardziej wędkarz utwierdzał się w przekonaniu, że czym prędzej musi opuścić to mroczne miejsce. Zgubna ciekawość jednak wygrała, dlatego już po chwili brodził we krwi, a jego oczom ukazał się widok zmasakrowanych zwłok kobiety… A to zaledwie początek serii brutalnych morderstw na terenie drugiej co do wysokości zapór wodnych w Polsce. Czy policjantom uda się zatrzymać tę falę zbrodni i zamknąć szaleńca za kratkami?

http://www.energawisla.pl

Nie będzie to łatwe zadanie i to nie tylko dlatego, że oprawca skrupulatnie obmyśla plan każdego z morderstw, pozostając przy tym nieuchwytnym – dochodzenie w ich sprawie będzie bodajże jednym z najtrudniejszych dla miejscowej policji. O dokładne pokazanie, jak trudne było to śledztwo dla stróżów prawa, zadbał sam autor „Zapory”, czyli Hubert Hender. Jak powiedział przedstawicielowi portalu Zbrodnia w Bibliotece, bardzo chciał stworzyć historię odbiegającą od typowego schematu kryminałów obecnych na naszym rynku, zrywając z wizerunkiem do bólu odważnego policjanta, który niczym maszyna nie odczuwa większych emocji prowadząc dochodzenie. W jego miejsce wprowadził po prostu CZŁOWIEKA, który czuje, denerwuje się i najzwyczajniej w świecie – boi. Czy zabieg był trafny? Jak najbardziej tak! Szczerze mówiąc, w całej historii mojej podróży po świecie literatury opatrzonej mianem thrillera czy kryminału jeszcze nie spotkałam się z tym, by osoba prowadząca dochodzenia tak wiele odczuwała, by tak bardzo się bała. Dzięki temu pozytywni bohaterowie stają się zdecydowanie bliżsi czytelnikowi, bardziej naturalni, tacy jak my wszyscy.
Czy znajdzie się jeszcze jakiś atut powieści? Oczywiście, że tak. Szalenie spodobały mi się opisy miejsc, w których miały miejsce kluczowe wydarzenia – świetnie oddawały ich specyfikę. Samej zapory zwłaszcza! Przemierzając wraz z bohaterami zakątki opuszczonych budynków, niemal mogłam usłyszeć dźwięki skrzypiących podłóg czy poczuć na palcach stóp przebiegającą mysz. Do tego konkretnie nakreślone opisy miejsc zbrodni i ofiar psychopaty – krótkie, ale mocne, zapadające w pamięć.
Od strony technicznej także nie jestem w stanie, mówiąc kolokwialnie, do niczego się przyczepić.
Czyżby oznaczało to, że w książce podobało mi się absolutnie wszystko? Ależ oczywiście, że… nie. W moim odczuciu autor troszeczkę się zatracił w ukazywaniu tej historii z perspektywy policji i całej otoczki dochodzenia – można było dla równowagi skupić się bardziej na reakcji mieszkańców na tragedię, dokładniej przybliżyć rysy ofiar czy wreszcie, więcej opowiedzieć o zabójcy. Można było to wszystko zrobić, ale wiem, że zamysł autora był inny i szanuję to.
Ostatecznie uważam debiut Huberta Hendera za naprawdę udany i winszuję mu tego, że wprowadził na nasz rynek wydawniczy z działu grozy powiew świeżości i zdecydował się odejść od utartych schematów.
Ocena: 4.5/6




poniedziałek, 11 marca 2013

"Weronika zmienia zdanie" Małgorzata Maj



wydawnictwo: Zysk i S-ka
data wydania: 2013
ISBN: 978-83-7785-083-1
liczba stron: 528



    Zawsze z nadzieją patrzę na książki, które reklamowane są jako polskie odpowiedniki „Bridget Jones” Helen Fielding. Niby wiem, że takich obiecujących informacji na okładkach powieści polskich autorów już troszkę było i rzadko kiedy choć w minimalnym stopniu  pokrywały się z wrażeniami po lekturze, ale i tak łudzę się, że w końcu kiedyś trafię na taki tytuł, który sprosta moim oczekiwaniom. Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że w ostatnich dniach trafiła w moje ręce książka z obiecującą zapowiedzią na tylnej okładce. Zaintrygowana, postanowiłam sprawdzić, czy faktycznie mam do czynienia z „Bridget Jones” w polskim wydaniu.

    Zanim przejdę do wyrażenia swego zdania na ten temat, słów kilka o fabule książki „Weronika zmienia zdanie”, autorstwa Małgorzaty Maj. Na kartach powieści poznajemy  całkiem sympatyczną bohaterkę – tytułową Weronikę:

Miała trzydzieści lat, zupełnie niezłą, proporcjonalną sylwetkę, ciekawą pracę, fatalnego szefa i mocne postanowienie, że musi coś zmienić w swoim życiu. Zaczęła ekologicznie, papierosa przypaliła zapałką (…)”[1]

    Rzeczona niewiasta… no cóż – nie ma szczęścia w miłości albo nie ma szczęścia do mężczyzn (jak kto woli). Ostatni egzemplarz okazał się oszustem i kłamcą, mamił ją i czarował, a potem potulnie wracał do żony. Jak już ujawnił cytat, Weronika ma nieprzyjemnego szefa, uważającego siebie za Bóg wie kogo i wyrzucającego każdego, kto tylko ośmieli się wyrazić swoje (dodajmy, że odmienne od tego, które on prezentuje) zdanie na dany temat. Oprócz tego życiu Weroniki barw nadają: matka, która odpowiedzi na wiele egzystencjalnych pytań (często dotyczących życia córki) szuka wśród kart tarota, i przyjaciółka Marta, z jakże cenną umiejętnością wróżenia z fusów. Jest też Ewa. I tak Weronika sobie żyje z dnia na dzień, zawieszona między rodziną, przyjaciółmi i pracą, próbując okiełznać rozszalałe urządzenie zwane wagą (bo jej sylwetka jednak nie jest taka nienaganna) oraz nie wpaść w szpony kolejnego matrymonialnego oszusta. Historia pewnie nie byłaby w ogóle godna uwagi, gdyby w tym całym „samczym embargo”, które bohaterka sobie narzuciła, ktoś nie usiłował jej przeszkodzić – a tak się właśnie dzieje. Nie dość, że lada chwila kobieta może paść ofiarą niechcianego swatania, to ni stąd ni zowąd w jej życiu pojawia się Szarlotka. Nie, nie ciasto – mężczyzna, usilnie jej poszukujący…

    Cała historia opowiedziana jest w sposób bardzo humorystyczny. Nawet w momencie, gdy Weronikę dopada tajemnicza choroba, humor nie znika. Praktycznie cały tok fabuły jest bardzo zabawny, zwłaszcza że bohaterka jest z lekka nierozgarnięta, tak jak sama Bridget. Podobieństw do postaci wykreowanej przez Fielding jest wiele, ale niestety to jednak nie jest Bridget – brakuje tu tego charakterystycznego dla niej klimatu. Tak - jest śmiesznie, są rozterki miłosne, jest i nawet nutka erotyki, ale to nadal nie „to”.

    I jak tak teraz sobie rozmyślam, dochodzę do wniosku, że pewnie nigdy się idealnej polskiej wersji Bridget nie doczekam, bo ta jest tylko jedna. Choć Fielding stworzyła postać nieskomplikowaną, to jednak tak bliską wielu kobietom, tak naturalną i tak w tym wszystkim idealnie skonstruowaną, że zwyczajnie skopiować się jej nie da, i już!

    Co nie zmienia faktu, że powieść Małgorzaty Maj czyta się szybko i przyjemnie – polecam ją każdemu, kto ma się ochotę oderwać od rzeczywistości w towarzystwie lekkiej, niezobowiązującej i tzw. babskiej lektury.

Ocena: 4/6

[1] M. Maj, Weronika zmienia zdanie, Zysk i S-ka, Poznań 2013, s. 52




czwartek, 7 marca 2013

"Dwoje do poprawki" David Frankel



gatunek: Dramat, KomediaRomans
produkcja: USA
premiera: 14 września 2012 (Polska), 8 sierpnia 2012 (świat)
reżyseria: David Frankel
scenariusz: Vanessa Taylor



Co na ogół zabija związki? Powody bywają różne, ale ich podłoża są dość często zadziwiająco do siebie podobne. Zdrada, gdy jedno zaczyna szukać brakujących elementów we wspólnym pożyciu u kogoś innego albo wskutek zakrapianej imprezy. Kłamstwo – czasem jedno najmniejsze potrafi zburzyć coś, co w sposób nienaganny funkcjonowało od lat. Brak zaufania, gdy partner odbiera nam szansę na obdarzenie go nim lub my sami, z uporem maniaka, nie chcemy i nie potrafimy w drugiej osobie tego odnaleźć. Jest jeszcze coś. Cichy zabójca szczęścia w długoletnich związkach – rutyna.

Kay, bohaterka filmu w reżyserii Davida Frankela pt. „Dwoje do poprawki” („Hope Springs”) poznała rutynę bliżej, niżby sobie tego życzyła. Z bólem sama przed sobą przyznaje się, że jej trzydziestojednoletnie małżeństwo pochłonęła proza życia. W domu pozostali już tylko oni, bo dorosłe dzieci dawno wyfrunęły z gniazda. Co dzień to samo – wstaje rano, przyrządza mężowi (Arnoldowi) jajko na bekonie, które ten spożywa w głębokim milczeniu i bliskim towarzystwie gazety, a następnie całuje bezuczuciowo żonę na pożegnanie i udaje się do pracy. Wieczorem nie jest lepiej – Arnold zasiada przed telewizorem i wkrótce zasypia. Kay budzi go, by oboje mogli położyć się do snu – każde w osobnych łóżkach i pokojach.

http://www.filmweb.pl


Po wielu latach takiego życia w kobiecie w końcu coś pęka i postanawia zmienić zaistniały stan rzeczy. Dowiaduje się, że w Great Hope Springs jest specjalista od „uleczania chorych związków”, do którego przybywają tłumnie potrzebujące pary. Nie zastanawiając się długo, Kay rezerwuje bilety i niebawem oboje siedzą na kanapie w gabinecie Berniego Felda. Co naturalne, nie jest im łatwo otworzyć się przed Feldem. Bohaterom z trudem przychodzi mówić o swoich problemach, oczekiwaniach czy życiu erotycznym. Jednak powoli otwierają się, nie tylko przed specjalistą, ale także przed sobą nawzajem. Feld z wizyty na wizytę zaleca parze coraz trudniejsze w wykonaniu zadania. Czy sobie z nimi poradzą? Czy ich związek odżyje i powróci dawno zagubiona magia?

http://www.filmweb.pl


Odpowiedź na te pytania przyniesie zakończenie filmu, ale ja powiem już teraz, że zanim ją poznacie czeka Was wiele chwil wzruszeń, zadumy i uśmiechu (choć obraz reklamowany był jako komedia, to mało w nim powodów do śmiechu, choć to w żadnym wypadku nie jest mankamentem!). Większość scen, które wywołują rozbawienie na twarzy, jest tak naprawdę słodko-gorzkich, bo o ile bawią, o tyle pokazują jednocześnie bezsilność bohaterów w niektórych momentach czy też nieporadność i zwykły lęk przed zmianą tego, co było normą przez kilkadziesiąt lat.
Jeśli chodzi o odtwórców głównych ról, czyli Meryl Streep i Tommy Lee Jonesa, to już dawno nie widziałam tak dobrej i przede wszystkim realistycznej gry aktorskiej. Przyznaję otwarcie, że Tommy Lee Jones kilkukrotnie irytował mnie do bólu jako Arnold i miałam ochotę nim potrząsnąć, powiedzieć, by się wreszcie ocknął. A Meryl Streep? Chyba jak zawsze niezawodna, delikatna, wrażliwa i niesamowicie kobieca.

http://www.filmweb.pl


Spotkałam się z opiniami, iż film przejaskrawia problemy par małżeńskich, sprowadzając wszystko do seksu. Chyba nie jestem się w stanie z tym zgodzić, bo historia opowiada przecież o konkretnym przypadku, a nie o ogóle. Ponadto, nie wypierałabym się prawdy, że brak czułości, bliskości i erotyki w związku zwiększa dystans, powodując u partnerów poczucie odosobnienia. Choć temat dla wielu (jeszcze!) bywa tabu, nie zmienia to faktu, że bliskość fizyczna w takich relacjach jest szalenie ważna (choć nie najważniejsza).

Macie odmienne zdania? Zapraszam do dyskusji, a zainteresowanych odsyłam na seans. Z góry zaznaczam jednak, że to film dla widzów dojrzałych emocjonalnie, z większym lub mniejszym bagażem doświadczeń. Mnie ta kwestia póki co nie dotyczy (i oby nigdy nie dotyczyła, czego i Wam życzę), ale pozwoliłam sobie potraktować ten film jako swoistego rodzaju ostrzeżenie i przypomnienie, by i w tej dziedzinie życia pamiętać o profilaktyce.

Ocena: 5/6

wtorek, 5 marca 2013

"Pan Przypadek i trzynastka" Jacek Getner





seria/cykl wydawniczy: Detektyw Jacek Przypadek tom 1
wydawnictwo: Poligraf
data wydania: luty 2013
ISBN: 9788378560913
liczba stron: 202


    Powieści z zagadką w tle na naszym rynku wydawniczym jest bez liku, prawda? Jednak jak wiele jest takich, które klimatem przypominają powieści detektywistyczne z dawnych lat? Z tą szczególną aurą, żywcem wyjętą z zapisu przygód Sherlocka Holmesa? Oj niewiele… zwłaszcza tych pisanych przez polskich autorów.

    Dlatego gdy zamajaczyła mi w oddali perspektywa takiej lektury, bez wahania zgodziłam się po nią sięgnąć. Zwłaszcza że obiecano mi wyjątkowego detektywa w roli głównej, który nie tylko miał mieć w sobie coś ze wspomnianego już Sherlocka Holmesa, ale także być po trosze porucznikiem Borewiczem i doktorem House’m w jednym. Mieszanka wybuchowa - można by rzec… Kto miał stać się ucieleśnieniem tych trzech postaci? Syn szanowanego adwokata Fryderyka Przypadka – Jacek. Jeśli pomyśleliście w tym momencie, że Jacek zasila grono prawników, jak przystało na kontynuatora rodzinnej tradycji, to nic bardziej mylnego. Nasz bohater bowiem to lekkoduch, nie przykładający specjalnej wagi do swej przyszłości. Interesował go jedynie maraton, do którego sukcesywnie trenował. Jednak już niebawem ten stan rzeczy miał się zmienić, bo oto nagle z mieszkania sąsiadki Jacka - Irminy Bamber giną cenne obrazy. Pani Irmina, darząc znajomego dużą sympatią oraz zwyczajnie mając nosa do jego detektywistycznych predyspozycji (o których sam zainteresowany pojęcia nie miał), zleciła mu odszukanie złodzieja dzieł sztuki. I tak zaczęła się przygoda Jacka Przypadka z rozwiązywaniem kryminalnych zagadek.

    Zaczęła się i na dobre rozkręciła, jak pokazuje powieść Jacka Getnera  (znacząca zbieżność imion), zatytułowana „Pan Przypadek i trzynastka”. Mamy tu więc serię sytuacji i zdarzeń z  Panem Przypadkiem w roli głównej, czyli szukanie zaginionych znaczków, zastanawianie się nad kwestią prawidłowego położenia żyrandola a także zapoznawanie się z wizją scenariusza reklamy męskich majtek, którą napisał sam Fredro. Jednak nie na samym Jacku akcja opowieści się opiera, bowiem pojawia się w niej także bardzo charakterystyczny bohater, będący kolegą detektywa – Błażej, znany jako Młody Bóg Seksu, żyjący w przeświadczeniu, że wszystkie kobiety do niego lgną i nie są w stanie oprzeć się jego urokowi.

    Tak pokrótce przedstawia się fabuła kolejnej książki Getnera, którą miałam przyjemność czytać. Kolejnej, ponieważ poprzednią była „Dajcie mi jednego z was” (którą opisywałam tu-link). Czy najnowsza powieść tego autora wypada lepiej? Od strony czysto technicznej – tak i to o niebo lepiej. W „Dajcie mi jednego z was” kwestia edytorska pozostawiała wiele do życzenia, w „Panu Przypadku…” widać, że pisarz wziął sobie liczne uwagi recenzentów do serca.

    Jeśli chodzi o sam pomysł na fabułę w obu powieściach, to nie jestem w stanie dokonać jednoznacznej oceny, która z pozycji jest lepsza, a to dlatego, że opowiadają zupełnie inne historie i są utrzymane w zupełnie odmiennych klimatach. W „Panu Przypadku…”  bardzo wyraźnie daje się odczuć iście holmesowski klimat opowieści – kto czytał choć jedną z książek Doyle’a, na pewno będzie wiedział, o czym mówię. Cechy charakterku doktora House’a też odnajdziemy w bohaterze Getnera – Jacek Przypadek jest niezwykle bystry, przebiegły i inteligentny. Na temat uroku porucznika Borewicza nie zamierzam się wypowiadać, bo ile kobiet, tyle gustów.
Ponadto w miarę podążania za akcją jest coraz zabawniej – naprawdę możemy się pośmiać. Niezwykle zabawną postacią jest Błażej Sakowicz, mocno przekonany o swoim nieodpartym uroku i ogromnej sile oddziaływania na kobiety – tak jest w tym przekonaniu utwierdzony, że aż przy tym przekomiczny.

    W ostatecznym rozrachunku „Pan Przypadek i trzynastka” wypada całkiem dobrze i budzi nadzieję, że kolejne części serii utrzymają poziom pierwszej z nich, a może nawet ją prześcigną. Życzyłabym sobie, by autor w kolejnych utworach nie tylko pozostawił postać Błażeja, ale jeszcze mocniej ją rozbudował, nie pozbawiając jej przy tym tego charakterystycznego i narcystycznego uroku.

    Książkę mogę śmiało polecić każdemu, a w szczególności fanom Holmesa (jako urozmaicenie) i zwolennikom wątków detektywistycznych.

Ocena: 4/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuję jej autorowi Jackowi Getnerowi.


piątek, 1 marca 2013

"Johnny Depp. To tylko iluzja" Denis Meikle


"Johnny Depp. A kind of ilussion" Denis Meikle




tłumaczenie: Anna Hikiert
tytuł oryginału: Johnny Depp. A kind of ilussion
wydawnictwo: Zysk i S-ka
data wydania: listopad 2012 
ISBN: 9788377851104
liczba stron: 496


List do Johnny’ego Deppa


Drogi panie Depp,

po wielu latach bycia anonimową zwolenniczką Pańskiej gry aktorskiej oraz wizerunku scenicznego (tego codziennego też, a co mi tam) zdecydowałam się wyjść z cienia i wystosować do Pana kilka słów za pomocą tegoż listu. Nie będzie to zbiór typowych „ochów” i „achów” czy też wyraz dozgonnej miłości, więc może Pan już śmiało odetchnąć z ulgą i pokusić się o dalszą lekturę.

Zanim wyznam, dlaczego zdecydowałam się do Pana napisać, wspomnę, że sumiennie się do tego przygotowałam. Nie tylko prześledziłam zdecydowaną większość Pańskiej kariery aktorskiej na wielkim ekranie, ale przyjrzałam się też bliżej biografii. To za sprawą niejakiego Denisa Meikle’a, który do rąk Pańskich fanów (i nie tylko) oddał publikację pt. „Johnny Depp: To tylko iluzja”. Dzięki niej wiem, że urodził się Pan 9 czerwca w 1963 roku w Owensboro (USA, stan Kentucky), a Pańskie korzenie sięgają Irlandii i Niemiec. Ma Pan siostrę Elisę Christinę, a także przyrodnie rodzeństwo – Deborę i Daniela.

zdjęcie pochodzi z książki


Nie miał Pan łatwego dzieciństwa, choćby z racji ciągłych przeprowadzek – nigdzie nie mogliście zbyt długo zgrzać miejsca – ale to i tak nie przeszkodziło w rozwijaniu swojej pasji. Nie, nie mówię tu o jeszcze aktorstwie. Rock to muzyka, która gra w Pana duszy (mojej także!) niemal od zawsze, a gitara była kiedyś Pana atrybutem. Ciekawe, czy gdyby nie kariera aktorska, to byłby Pan teraz członkiem jakiejś kultowej grupy rockowej? Myślę, że tak i oczyma wyobraźni już widzę jak tworzy Pan zapadające w uszy milionów intrygujące riffy… Ach, rozmarzyłam się, wróćmy jednak do kolei Pańskiego życia.

Choć życie rodzinne zdawało się wciąż rzucać kłody, stawiając Pana w obliczu przykrości wynikających z rozwodu rodziców, to jednak nie załamywał się Pan, prąc naprzód bez większych problemów. Lada moment pojawiła się pierwsza szansa na zaistnienie w blasku sławy – mam na myśli debiut w „Koszmarze z ulicy Wiązów”. Potem był szereg kolejnych, lepszych lub gorszych, ról (podobno wstydzi się Pan swojego udziału w „Wakacjach w kurorcie”, ale myślę, że niepotrzebnie), nie wyłączając seriali telewizyjnych. Jednak już niebawem miał nadejść ten wielki dzień, w którym pozna Pan człowieka równie osobliwego. Już widzę ten delikatny uśmiech na twarzy wywołany wspomnieniem pierwszego spotkania z Timem Burtonem. Jesteście do siebie tak podobni, tak samo ekscentryczni, nieodgadnieni, skryci i nieszablonowi, że z tej znajomości musiało narodzić się coś fantastycznego. I tak się stało, bo niebawem na ekrany kin wszedł „Edward Nożycoręki” – niesamowity scenariusz i reżyseria oraz (moim skromnym zdaniem) jedna z piękniejszych Pańskich ról. A to był dopiero początek waszej owocnej współpracy: „Ed Wood”, „Jeździec bez głowy”, „Charlie i fabryka czekolady”, „Gnijąca panna młoda” czy niedawna „Alicja w krainie czarów”. Ciekawe, jaka jest szansa na to, że zobaczę Pana w ekranizacji „Osobliwego domu pani Peregrine”…?

zdjęcie pochodzi z książki


Nie tylko za współpracę z Burtonem polubiłam Pana jeszcze mocniej, ale także za udział w obrazie „Sekretne okno”, który powstał na podstawie opowiadania Stephena Kinga „Tajemnicze okno, tajemniczy ogród”. Co jeszcze? Oczywiście cała seria „Piratów z Karaibów”, którą zna niemal każdy.

A co by było, gdyby to Pan dostał rolę Jacka w „Titanicu” zamiast DiCaprio albo w „Wywiadzie z wampirem”, którą ostatecznie otrzymał Brad Pitt? Chyba większość kobiet skłonna byłaby poświęcić się dla chwili w objęciach takiego wampira… Przepraszam, znów się rozmarzyłam…

We wszystkich tych kreacjach wypadł Pan wyśmienicie, bez względu na koleje życia osobistego, a wiadomo, że było w nim wiele głośnych romansów (choćby z Kate Moss), imprez, alkoholu czy narkotyków.

Czytając tę biografię, dowiedziałam się bardzo wiele o Panu, Pańskiej rodzinie, kłopotach, troskach, szczęściu – o wszystkim tym, czego wcześniej nie wiedziałam, a co każdy fan wiedzieć powinien. Tekst jest bardzo treściwy i szczegółowy, omawia nawet sytuację polityczną na poszczególnych etapach Pańskiej kariery. Nie pomija niczego, co miało lub mogłoby mieć jakikolwiek wpływ na koleje Pańskiego życia, co czyni tę publikację wysoce profesjonalną. Jedyną jej ujmą, według mnie, jest zdecydowanie za mała ilość zdjęć z Pana prywatnego życia. Niemal wszystkie są z planów filmowych, a to – jak dla fana – troszkę mało. Mimo wszystko będę polecać ten tytuł innym, bo to chyba najłatwiejsza droga do poznania Pana i zbliżenia się choć w minimalnym stopniu. Biografia ta wiele wyjaśnia, wiele tłumaczy, ale i tak nie odkrywa na tyle, by stracił Pan w oczach czytelników tę charakterystyczną dla siebie aurę tajemniczości.

zdjęcie pochodzi z książki


I właśnie dlatego do Pana napisałam, by poprosić o zachowanie tej tajemnicy; o to, by już na zawsze został Pan człowiekiem spontanicznym i ekscentrycznym. Niech Pan nie rozstaje się z Burtonem i przyjmuje od niego nawet te najdziwniejsze propozycje ról. Proszę zawsze być sobą i niczego nie zmieniać.

Z poważaniem

Ewa Szczepańska

Ocena: 5/6

* zdjęcia pochodzą z książki





Gdyby ktoś jeszcze nie znał... :)




Oficjalna recenzja dla portalu: lubimyczytac.pl - LINK


Recenzja bierze udział w wyzwaniu: "Pochłaniam strony, bo kocham tomy!!!!" (496 stron)


Kuferkowe rozdanie nr 9




Witam Was serdecznie! Na dobry początek marca, w którym przywitamy wiosnę (mam nadzieję, że już niedługo) mam dla Was kuferkowe rozdanie oraz nowe pozycje w jego wnętrzu. :) Nie przedłużając,  w tym miesiącu wygrywają dwie osoby:

Isadora


Edyta



Gratulacje dla Was dziewczyny i za chwilę do Was napiszę (albo by to zróbcie przede mną). :) Zapraszam Was do kuferka i do lektury kolejnej recenzji, która się pojawi u mnie na blogu jeszcze dziś. :)