środa, 30 października 2013

"Kapitan. Na służbie" Stephan Talty, Richard Phillips + konkurs na FB


Chcielibyście przeczytać tę książkę? Możecie zapolować na nią na fanpage'u Książkówki! Zapraszam. :) KLIK


tłumaczenie: Piotr Grzegorzewski , Marcin Wróbel
tytuł oryginału: A Captain’s Duty: Somali Pirates, Navy SEALs, and Dangerous Days at Sea
wydawnictwo: Otwarte
data wydania: 6 listopada 2013, recenzja przedpremierowa
ISBN: 9788375152777
liczba stron: 312


Pirat – morski rozbójnik z klapką na jednym oku, w fikuśnym kapeluszu na głowie i ze starannie wyhodowaną próchnicą na zębach. Tak chyba większość z nas wyobraża sobie tę postać. Niektórym kobietom wizja pirata może wizualizować się pod zdecydowanie przyjemniejszą dla oka postacią – kapitana Jacka Sparrowa z serii filmów „Piraci z Karaibów” (w tej roli nieoceniony Johnny Deep). Jakby sobie jednak nie wyobrażać pirata, to nadal jest on postacią wyjętą z książek przygodowych i filmowych hitów. A co, jeśli powiem wam, że piraci istnieją naprawdę?

Szczerze przyznam, że długo żyłam w przekonaniu, że piraci panowali na bezkresnych wodach naszego świata wiele lat temu, a legendy o ich napaściach funkcjonują do dziś dzięki literackim opowieściom, które co i rusz przypominają fikcyjne przygody nieustraszonych korsarzy. Jednak gdy 8 kwietnia 2009 roku świat obiegła zatrważająca informacja, że jeden z kontenerowców został zaatakowany przez piratów u wybrzeży Somalii, przekonałam się, że fabuła tych książek może mieć swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości i to we współczesnym świecie.

Kapitan Richard Phillips nie spodziewał się niczego nadzwyczajnego po rejsie, który rozpoczął się w Salali w Omanie, a zakończyć się miał w Republice Dżibuti oraz Mombasy w Kenii – ot, jedna z wielu morskich wypraw. Podszedł do niego standardowo, wykonując wszystkie rutynowe czynności, poznając załogę, ucząc ją podstaw zasad bezpieczeństwa na statku. Nie pominął także przygotowania na wypadek ewentualnego ataku piratów. Każdy kapitan statku dobrze wiedział, że w tym rejonie zagrożenie ze strony morskich bandytów było realne (choć nie wszystkie napady były nagłaśniane), dlatego odpowiednie przeszkolenie załogi było obowiązkowe.

Wkrótce po wypłynięciu kontenerowca Maersk Alabama, wydarzenia zaczęły rozgrywać się według czarnego scenariusza – radary wykryły obecność bardzo szybko płynących w jego kierunku jednostek. Niedługo potem czterech uzbrojonych bandytów wtargnęło na pokład. Ich plan był prosty – wziąć zakładników w celu uzyskania okupu za ich życie.

Maersk Alabama
źródło: de.wikipedia.org
Od tej chwili rozpoczęła się trudna gra kapitana o życie jego oraz członków załogi. Gra chwilami przypominała zabawę w kotka i myszkę albo rywalizację o miano głupiego i głupszego (choć tu kapitan Phillips starał się tylko takiego udawać). Atutami załogi i kapitana był spryt, inteligencja i znajomość statku, na który wtargnęli piraci, jednak o sile napastników decydowała bezwzględność, upór i uzbrojenie. W pewnym momencie wydawało się nawet, że sprawa jest przesądzona, że kapitan Richard Phillips nigdy nie wróci do domu i nie spotka się z żoną i dziećmi. W myślach już się z nimi żegnał i życzył im szczęścia… Niemal w ostatniej chwili sytuacja zmieniła się na korzyść porwanych dzięki interwencji komandosów Navy SEALs.

Opisane przeze mnie zdarzenie zrelacjonowane zostało w pasjonującej książce pt.„Kapitan. Na służbie”, autorstwa Richarda Phillipsa i Stephana Talty. W zamieszczonym na okładce zdaniu, rekomendującym ją jako świetny thriller, nie ma przesady, choć okazuje się, że to, co najbardziej emocjonujące, następuje dopiero w drugiej połowie książki. Wcześniej Phillips zapoznaje nas z kolejami swojego życia, czyli z jakiej rodziny się wywodzi, jak trafił do szkoły morskiej, jak wyglądały jego pierwsze rejsy i jak poznał żonę Andreę. Całość jest utrzymana w lekkim, ale też dość dosadnym stylu, jak przystało na rasowego pana mórz i oceanów. Nie brak w niej też humoru.

Tom Hanks i kapitan Richard Phillips
źródło: film.onet.pl
Sam Richard Phillips mocno zaimponował mi swoją postawą jako kapitan. Postąpił w myśl starego powiedzenia, że kapitan ostatni opuszcza pokład. Na pierwszym miejscu postawił zdrowie oraz życie całej załogi, to dla niej się poświęcił i w związku z tym przeżywał dramat (co mocno kontrastuje z postawą kapitana statku wycieczkowego Costa Concordia, który opuścił go chyba jako jeden z pierwszych…).
Niezwykłą siłą i wytrwałością wykazała się także Andrea, żona Phillipsa. Podziwiam ją za to, że będąc oddalona wiele kilometrów od męża i nie wiedząc, co się z nim dzieje, zdołała zachować spokój i być ostoją dla dzieci i reszty rodziny. Ta historia dowodzi, że prawdziwa i silna miłość przetrwa nawet najgorsze chwile…

Kończąc już moje wynurzenia na temat tej emocjonującej książki, powiem wam, że dała mi ona do myślenia… Jakże małe i błahe bywają nasze codzienne problemy przy tych, które mają inni. Doceniajmy ten spokój, który nas na co dzień otacza, bowiem w życiu jest on najważniejszy (tuż obok zdrowia i miłości).

Ocena: 5/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Otwarte.

Niedługo po premierze książki, bo 8 listopada na ekrany kin wejdzie jej ekranizacja z Tomem Hanksem w roli głównej.


sobota, 26 października 2013

"Miodowa pułapka" Unni Lindell




tłumaczenie: Maria Gołębiewska-Bijak
tytuł oryginału: Honningfellen
seria/cykl wydawniczy: Cato Isaksen tom 7, Czarna Seria
wydawnictwo: Czarna Owca
data wydania: wrzesień 2013 
ISBN: 9788375546323
liczba stron: 376


W miodową pułapkę wpadłam…

Tworzenie książek wciąż w tym samym nurcie może się znudzić, przejeść. Dlatego niektórzy pisarze czasem odstępują od obranego przez siebie gatunku, którym parali się latami, i sięgają po inny. Tak też zrobiła autorka, z którą miałam do czynienia w ostatnich dniach. Unni Lindell – bo o niej mowa – to uznana norweska autorka tekstów dla młodszych czytelników, która pewnego dnia postanowiła pójść kilka kroków dalej i stworzyć powieść dla dorosłego odbiorcy, mieszczącą się w nurcie kryminału (w 1996 roku wydała powieść pt. „Slangebæreren”).

Na naszym rynku w 2004 roku ukazał się „Czerwony kapturek” jej autorstwa, a w tym roku „Miodowa pułapka” i to o tym drugim tytule dziś wam opowiem.

Kluczowymi postaciami opowiedzianej przez Lindell historii są dzieci. Pewnego dnia po zakończonych zajęciach szkolnych trójka dzieciaków wraca do domu. By skrócić sobie drogę, wybierają drogę, która wiedzie przez ogródek pewnej mało przyjaznej kobiety, Very Mattson. Niestety, niebawem okazuje się, że jedno z dzieci – chłopiec o imieniu Patrik – nie wróciło do domu. Ponadto to właśnie Vera jest osobą, która widziała je ostatnia. Poszukiwania Patrika trwają, ale w tym samym czasie ma miejsce kolejna tragedia. Ciało młodej kobiety zostaje odnalezione na jednej z ulic. Wszystko wskazuje z początku na to, że została potrącona przez samochód, jednak dalsze badania wykazują, iż ofiara miała na sobie dziwne ślady, które na pewno nie powstały na skutek wypadku drogowego.

Do żmudnej pracy nad śledztwem zabiera się komisarz Cato Isaksen, a nie jest mu łatwo, bo do jego wydziału sprowadzają „nową”, Mariane. Stosunki między obojgiem nie układają się dobrze, co utrudnia prowadzenie śledztwa…

Skoro mówię już o postaciach „Miodowej pułapki”, to od razu pokuszę się o wytknięcie największej wady tej książki. Kreacja bohaterów jest, hmm… fatalna to może za dużo powiedziane, ale na pewno słaba. Zarówno Cato, jak i Mariane są mgliści, niemal bezpłciowi – w zasadzie nie da się o nich nic powiedzieć oprócz tego, że nie przypadli sobie nawzajem do gustu. W przypadku kreacji czarnych charakterów też nie jest lepiej, a szkoda, bo tu można było zdziałać wiele. Mamy przecież bohaterkę cierpiącą na schizofrenię, mamy też bohatera o niezdrowych ciągotach seksualnych. Dwa wątki, na których można było zbudować imponujące postaci, zostały totalnie zmarnowane.

Unni Lindell
źródło: www.abcnyheter.no
Samo tempo akcji jest niezłe, ale można się o tym przekonać dopiero po przebrnięciu przez dość monotonny początek. Książka napisana jest bardzo lekko, przystępnym stylem, rozdziały są krótkie (niektóre nawet bardzo), więc dzięki temu czyta się ją w błyskawicznym tempie.

Ostatecznie „Miodowa pułapka” jest tytułem odpowiednim dla niewymagającego czytelnika, takiego, który z kryminałami spotyka się rzadko i nie ma wobec nich wielkich oczekiwań. I choć osobiście bardzo lubię i cenię „Czarną serię”, w której pojawiła się powieść Lindell, to po raz drugi przyszło mi się przekonać, że trafiają się w niej także słabsze pozycje. Ale czy powinno to dziwić? W przypadku serii nie każdy tom musi być przecież idealny.

Ocena: 3/6



Recenzja bierze udział  w wyzwaniu:


piątek, 25 października 2013

"Zabawka Boga" Tadeusz Biedzki


Jak w każdy piątek zapraszam wszystkich na Dyskusyje. Dziś jest tam mój dzień i mówimy o tym, czy Stephen King wypada lepiej na ekranie, czy też na kartach swoich powieści - KLIK. :)


**************************************************


wydawnictwo: Bernardinum
data wydania: 10 października 2013
ISBN: 9788378232506
liczba stron: 328


Czasem po prostu czuje się wewnętrzny przymus i musi się to zrobić! Bo nie można spokojnie pracować ani spać, a czytanie książek z ulubionego gatunku nie daje takiej przyjemności, jak dotąd… W takim momencie nie ma innego wyjścia… Po prostu trzeba przeczytać coś, co swoją tematyką i klimatem skrajnie odbiega od naszych dotychczasowych upodobań.

zdjęcie pochodzi z książki
Podjęłam to ryzyko w ostatnich dniach i sięgnęłam po książkę, która normalnie nie powinna mnie zainteresować nawet przez ułamek sekundy. A jednak jej się to udało! I nie poświęciłam jej krótkiej chwili, ale całkiem pokaźny kawałek czasu, bo… była (i jest) naprawdę dobrze napisana.

Do rzeczy jednak! Nazwisko Tadeusza Biedzkiego nie było mi dobrze znane. Kiedyś się co prawda o uszy obiło i – co pewniejsze – wpadło w oko podczas obserwowania internetowych dyskusji o książkach, ale o tym autorze niewiele mogłabym powiedzieć. A okazuje się, że to doświadczony pisarz. Swego czasu współpracował z „Polityką” oraz „Przeglądem Tygodniowym”, potem przyszedł czas na „Trybunę Śląską”. Ponadto jest wytrawnym biznesmenem i… podróżnikiem. To z zamiłowania do podróży właśnie narodziła się książka „Sen pod baobabem” oraz ta, o której dziś wam opowiem, mianowicie „Zabawka Boga”.

zdjęcie pochodzi z książki
Pewnego dnia Autor dostaje list. Niby nic nadzwyczajnego, prawda? A jednak okazuje się, że jest to wiadomość od dawnego przyjaciela, który został zakonnikiem i zamieszkał w Etiopii. Andrzej (wspomniany przyjaciel Autora) przekazuje mu informację o istnieniu pewnej niezwykłej pamiątki sprzed… dwóch tysięcy lat! I nie jest to byle jaki przedmiot… Odnalezienie go może naprawdę dużo namieszać w głowach naukowców, historyków, jak i chrześcijan. Zakonnik sugeruje w liście do Autora, że chciałby, aby to właśnie on zajął się poszukiwaniami niesamowitej pamiątki, ale daje mu możliwość samodzielnego podjęcia decyzji, czy zaangażuje się w całe przedsięwzięcie. Jednak kto nie podjąłby ryzyka, aby choć spróbować dotrzeć do takiego znaleziska i móc popatrzeć na coś, co ma ponad dwa tysiące lat i należało do…? Ale tego już wam nie zdradzę, sami dowiedzcie się, do kogo.

Autor wraz z żoną podejmuje się wyzwania i wyrusza w długą podróż szlakiem wytyczanym przez wskazówki przyjaciela, ale żeby sprawa nie była nazbyt prosta, wskazówki te są zaszyfrowane w wierszu napisanym po łacinie. Z niemałą pomocą pewnego księdza udaje się w końcu przetłumaczyć tekst. Wynika z niego, że by odkryć tę intrygującą tajemnicę, muszą przebyć drogę z Jerozolimy aż do Efezu. Choć ta długa podróż w końcu staje się faktem, to nie będzie ona prosta, łatwa i zawsze przyjemna, w dodatku zostanie niesmacznie okraszona licznymi niepowodzeniami.

Gdy już mi się wydawało w trakcie lektury, że znam dalszy przebieg zdarzeń, Autor zrobił mnie w przysłowiowego konia, bo niespostrzeżenie cofnął się w czasie do 36 r.n.e! Potem zabrał mnie do roku 1186 i ówczesnej Jerozolimy, potem do Damaszku, Rohy i Prowansji. Cała historia kończy się znów w naszych czasach.

zdjęcie pochodzi z książki
Przedstawiona w „Zabawce Boga” podróż w czasie i przestrzeni jest naprawdę fascynująca i odsłania przed czytelnikiem nieznane miejsca oraz zagadnienia, o których wcześniej nie słyszał (tak przynajmniej było w moim przypadku). By nie być gołosłownym, Autor dzieli się z czytelnikiem wieloma fascynującymi, ukazującymi piękno odwiedzanych miejsc, fotografiami. Nie da się też narzekać na tempo akcji, bowiem cały czas coś się dzieje. Reasumując, mamy tu interesującą historię, która jest połączeniem fikcji z tym, co wydarzyło się naprawdę (zakładając, że po książkę sięgnie osoba wierząca, która tak to właśnie odbierze), a wszystko to umieszczone jest na podróżniczym tle.
Kto lubi takie zestawienia, chyba nie powinien dłużej się zastanawiać, czy warto po „Zabawkę Boga” sięgnąć. Warto, a jakże!


Ocena: 5/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Bernardinum.

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:

wtorek, 22 października 2013

"Pasierbice" Hilary Norman



tytuł oryginału: Twisted Minds
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
data wydania: 2008
ISBN: 9788374698146
liczba stron: 535


Pamiętacie może japoński film grozy pt. „Krąg” („The Ring”)? Kto nie oglądał, temu podpowiem, że kluczową postacią jest w nim kobieta z zasłoniętą przez własne włosy  twarzą i ze spozierającym zza nich, jednym okiem (drugie zakrywają włosy). Jakiś czas temu (dodam, że było to dość dawno) moją uwagę zwróciła pewna książka, a konkretnie jej okładka, która bardzo mi ten film przypominała. Przedstawiała postać dziewczynki z zasłoniętą przez włosy twarzą. Od razu pomyślałam, że to na pewno lektura dla mnie – z dreszczykiem. Mowa o „Pasierbicach” Hilary Norman.

Jak się szybko okazało, książka ta poza okładką, nasuwającą skojarzenie z filmem, nie miała z nim nic wspólnego. A w powieści? Mamy w niej historię Matthew Gardnera, który rażony strzałą Amora postanawia poślubić Karolinę Walters zaledwie po dwóch tygodniach znajomości. Karolina jest wdową i matką trójki nastoletnich dziewcząt: szesnastoletniej Felicyty, czternastoletniej Imogen i najmłodszej, dwunastoletniej Chloe. Choć decyzja o wspólnym życiu zostaje podjęta szybko, a Matthew obawia się, czy podoła roli ojczyma, to dochodzi do ślubu. Nowożeńcy wraz z córkami Karoliny wprowadzają się do willi  o nazwie Aethiopia w Hampstead w Londynie. Matthew wie, że zaskarbienie sobie sympatii pasierbic może nie być łatwym zadaniem, ale wierzy w to, że ta sztuka mu się uda. Okazuje się jednak, że jego nadzieje były złudne… Bardzo szybko bohaterowi zaczynają się przydarzać różne dziwne wypadki. Początkowo są bardzo niewinne i sprawiają wrażenie przypadkowych zdarzeń. Jednak z biegiem czasu pojawia się ich coraz więcej i przybierają na sile rażenia. W końcu dochodzi do tragedii…

Fabuła nie zapowiada się najgorzej, prawda? Tak też myślałam, przystępując do tej lektury, ale niespodzianki, którą zgotowała mi na starcie, w żadnym wypadku się nie spodziewałam. Przykrej niespodzianki… To, co najmocniej mnie zraziło, to ewidentnie źle poprowadzony początek powieści. Nie ma tu nutki tajemniczości ani odpowiedniego wprowadzenia w historię. Tak naprawdę niewiele wiemy o Matthew. Przyjeżdża z daleka, zakochuje się jak podlotek we wdowie, której w ogóle nie zna, oświadcza się i przypieczętowuje to rychłym ślubem. Na tym nie koniec moich negatywnych odczuć… Na początku powieści (mniejsza o dokładną ilość stron) nie ma żadnej sceny, w której brałyby udział osławione już pasierbice, ale autorka od pierwszych jej stron każe czytelnikowi się ich bać! Z góry można spodziewać się, że są złe i mocno w całej historii namieszają… Niestety, moim zdaniem ten słaby początek zaważył na całokształcie „Pasierbic”. Co mamy potem? Trochę nierealistycznych wydarzeń, w których posunięcia Matthew wydają się być chwilami kompletnie niezrozumiałe, ale na to już można przymknąć oko. Jakieś plusy? Na pewno odpowiednie tempo akcji i fakt, że nie sposób się nudzić podczas tej lektury – dzieje się dużo. Jest też zaskakujący element zakończenia, który stanowi atut powieści. Postacie nastolatek pod względem rysów osobowościowych naprawdę są nieźle skonstruowane, widać pomiędzy nimi znaczące różnice; najmocniej odstaje Chloe i tym samym najbardziej szokuje na końcu powieści.


Pomimo wszystko nie uważam, abym straciła czas, zapoznając się z tą powieścią. Do ideału jej bardzo daleko, ale sam wątek główny był dobrym pomysłem autorki i dla niego warto zdecydować się na lekturę. Mniej drobiazgowi (w porównaniu ze mną) czytelnicy powinni być zadowoleni.

Ocena: 3/6


Recenzja bierze udział w wyzwaniu:


niedziela, 20 października 2013

"Doktor Sen" trafi do...czyli rozwiązanie konkursu z ducholudkami :)




Kochani! Dziękuję pięknie wszystkim za udział w moim konkursie, w którym należało przedstawić mi swoją wizję ducholudków. :) Zobaczyłam je dzięki Wam w 17 różnych odsłonach! :) Wybór oczywiście łatwy nie był... Ostatecznie, po burzliwych obradach, jury w składzie jednoosobowym :P wybrało odpowiedź...

pandeMoni

Serdecznie gratuluję wspaniałej wyobraźni... :) Trzeba by ją spożytkować na potrzeby jakiejś książki. :) To tylko taka moja luźna sugestia... :) Zaraz się z Tobą skontaktuję. A pozostałych zostawiam z wygrywającą wizją ducholudków... :)


*****************************************************

Dawno, dawno temu, za miejskim laskiem i morzem z betonowych falowców mieszkał sobie piękny i mądry książę. Miał wszystko, czego dusza zapragnie- mały zamek z basztą, na której było bocianie gniazdo, kuchenne okno wychodzące na zegarową wieżę, obrotną księżniczkę za żonę, trójkę książęcych dzieci i czarnego kota na dokładkę. Los postanowił go rozpieszczać jak tylko mógł. Skarbiec dzięki ich pracy rąk był pełen, dzieci były zdrowe, księżniczka miała duży biust, a kot nawet nie przynosił pecha.

I nic nie burzyłoby jego spokoju, a skrzypiące cichutko koła życia toczyłyby się spokojnie ubitymi koleinami, gdyby nie bliska obecność drugiego królestwa. W zamku za rzeką, nad brzegiem turkusowego jeziora, w niskim jak tarta malinowa, zamku z pięknymi fraktalami ogrodów, mieszkała księżniczka. Dla księżniczki los był również szczodrobliwy. Miała i męża, i piękne dzieci, i czarnego kota, który nawet nie przynosił pecha, jedynie wrzucał do zupy włochate ćmy, co oczywiście można kotom wybaczyć.

Nie wiadomo dlaczego, ale księcia bardzo intrygowała księżniczka zza granicznej rzeki, dlatego też często dochodził do brzegu i zza szuwarów z ogromną ciekawością obserwował każdy ruch tajemniczej panny. Jak zauroczony patrzył, jak w jej złote włosy wpadają rozszczebiotane ptaki i wiją tam gniazda, ku swojemu zaskoczeniu zauważył nawet, że w płatkach uszu księżniczki mieszkają małe śpiewające cykady, a motyle wyfruwają z ust przy każdym jej słowie. Księżniczka przechadzając się w tanecznych podskokach zajmowała się troskliwie swoim ogrodem, a dzięki swoim nadnaturalnym zdolnościom mogła swobodnie komunikować się ze zwierzętami.

Za każdym razem, gdy książę ukrywał się w nadbrzeżnych zaroślach, a księżniczka zbliżała się do rzeki, działo się coś dziwnego. Brzegi zbliżały się do siebie, koryto stawało się coraz węższe i płytsze, wody zagadkowym sposobem było coraz mniej, a jej resztka nie płynęła po ziemi, lecz w cudowny sposób tworzyła cienką błonkę, zawisając przezroczystą, falującą kurtyną pomiędzy dwoma królestwami.

Z daleka błonka nie była zbyt widoczna, chyba, że została poruszona przez podmuch wiatru lub wpadające na nią latające owady. Wtedy tryskała z niej w niebo feeria tęczowych barw. Ale prawdziwy spektakl zaczynał się dopiero wtedy, gdy patrzyło się na nią na wprost. Owady, które, zdawałoby się, wpadały na wodny ekran zupełnie przypadkowo, układały się w ruchomy wzór. Najszybsze były komary. Z wysokim vibrato wydobywającym się spod skrzydełek, przeskakiwały miarowo przez wypukłe grzbiety kropkowanych biedronek. Biedronki natomiast w wolniejszym tempie pokonywały wzniesienia z ciał metalicznie fioletowych chrząszczy, nie gubiąc ani na chwilę swych brzęczących żywych satelit. W niezauważalnym wręcz tempie, chrząszcze z przeskakującymi przez nie biedronkami i latającymi nad nimi komarami, przechodziły mozolnie przez ślimaki. Ruch ślimaków był niezauważalny, można było jedynie domyślać się, że pełzną, gdy obserwowało się falujące ruchy pasków na spodzie jedynej nogi przyczepionej do przezroczystej warstewki wody. Całe insektarium przetaczało się po okręgu wokół podsypiąjącego w jego centrum żółwia. Książę zauważył, że na grzbietach każdego z uczestników swoistego pochodu siedzą maleńkie przezroczyste istotki w kształcie kropli wody. Wyraźnie widział, jak siedząc na nich na oklep przechyleniem wodnistego ciała skłaniają je do skoków i sterują ich kierunkiem ruchu.

Książę patrzył na to przedstawienie zafascynowany i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Nie znał ani nazwy stworzeń, nie znał nawet słów, które określałyby je prawidłowo. Wyszeptał pierwszą lepszą, infantylną nazwę, jaka przyszła mu do głowy

-To Ducholudki! Mistyczne istoty sterujące czasem! Jeszcze nikt nigdy ich nie widział! - Książę uzmysłowił sobie, że jest jedynym żyjącym człowiekiem, któremu dane jest oglądać ich pracę. Widział i słyszał bowiem wyraźnie, jak po przeciwnej stronie tafli księżniczka przemawia w owadzim charczącym i szeleszczącym języku do uczestników kolorowego pochodu. I wszystkie maleńkie drobne zwierzątka z kropelkami na grzbietach, posłusznie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wykonywały polecenia księżniczki. Płynnie poruszała w powietrzu ręką kreśląc znaki, które układały się w świetliste daty. Na owadzim zegarze zwierzęcy drobiazg dostosowując się do wskazówek księżniczki, stanął i po chwili zaczął poruszać się w tył i to w zawrotnym tempie. Paski na brzuchach ślimaków przesuwały się 24 razy szybciej, chrząszcze przebierały nogami do tyłu, a biedronki z wirującymi wokół nich w zawrotnym tempie komarami, błyskały czernią i czerwienią pancerzyków. Komary cofały sekundy, biedronki minuty, a żółw wolno kręcił się wokół własnej osi w insektocentrycznym świecie tyle razy ile mijało lat. Kiedy czas został cofnięty, a zwierzęta zaczęły ponownie biec i przeskakiwać przez siebie w swoim, chronologicznym już porządku, na wodnym ekranie następowała projekcja przeszłości, która po raz wtóry stawała się tymczasową teraźniejszością.

Książę podczas niecodziennego spektaklu cały czas zerkał z zarośli, jak przez dziurkę od klucza i bacznie obserwował ekran. Ku swemu zdziwieniu, zobaczył na nim samego siebie, jak rodzi się i umiera po wielokroć. Za każdym razem przy jego śmierci była ta sama, znajoma postać. Nagle wszystko sobie przypomniał, a skóra pokryła się gęsią skórą. To przecież zła królowa, która ściga go przez czas, wiąże supły na przeszłości i teraźniejszości, plotąc własną i świata historię, z każdym zmartwychwstaniem stając się bogiem czasu. Ponowna śmierć i narodziny księcia wzbudzają energię napędzającą machinę czasu. Zrozumiawszy to, książę instynktownie zerwał się na równe nogi gotów do ucieczki. Za późno jednak. Królowa wyciągnęła już ku niemu rękę, a z każdego jej palca z wibrującym brzęczeniem wystrzeliło tysiące szerszeni. Po ułamku chwili bezbłędnie odszukały nozdrza i uszy straceńca i kolejno wślizgiwały się do jego wnętrza, żądląc go boleśnie i rozszarpując od wewnątrz po maleńkim kawałeczku. Ciało księcia malało, kurczyło się, aż przybrało kształt małej, przezroczystej kropli, do której po chwili podeszła zagubiona biedronka...

sobota, 19 października 2013

Uwaga! Kolejny plagiator!



Kochani, Miłośniczka Książek donosi, że mamy kolejnego plagiatora. Jej tekst został skradziony i umieszczony na blogu:


Sprawdźcie czy nie ma tam waszego tekstu!

EDIT: W tej chwili właścicielka bloga ograniczyła do niego dostęp, ale i tak uczulam was na ten adres, bo kto wie, czy za chwilę nie udostępni bloga dla wszystkich, nie zacznie znów kraść tekstów i publikować u siebie...


piątek, 18 października 2013

"I nagle wszystko się kończy" Krzysztof Bielecki


Dziś na Dyskusyje Edyta wprowadzi nas w świat książek Terry'ego Pratchetta. Serdecznie zapraszamy do dyskusji! :)

Pamiętacie o moim konkursie,w  którym do wygrania jest "Doktor Sen"? Nie? Zapomnieliście? To przypominam. ;) Macie czas do 23:59 dzisiejszego dnia! Wyniki ogłoszę najprawdopodobniej w niedzielę. Opiszcie mi jak wg Was wyglądają ducholudki. :)

********************************************



tytuł oryginału: I nagle wszystko się kończy
wydawnictwo: Akademickie Inkubatory Przedsiębiorczości
data wydania: 26 września 2013
ISBN: 9788393619184


Na nazwisko Krzysztofa Bieleckiego co i rusz natrafiałam podczas wirtualnej podróży po blogach recenzenckich. Głównie za sprawą utworu „Defekt pamięci”, który został dość ciepło przyjęty przez czytelników. Mnie samej jak do tej pory nie było dane go poznać, ale – jak to mówią – co się odwlecze, to nie uciecze.

Właśnie niedawno ukazał się kolejny tytuł sygnowany nazwiskiem tego autora, czyli zbiór opowiadań pt. „I nagle wszystko się kończy”. Jego blurb nie mówi zbyt wiele; w zasadzie aż do momentu rozpoczęcia lektury nie wiadomo, czego możemy się spodziewać.

Przyznam, że pozytywne wrażenie zrobił na mnie już sam wstęp, który nie ma formy, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni – nie jest suchą zapowiedzią tego, co znajdziemy w środku. Zamiast tego mamy tu tekst opatrzony tytułem „Trudie Rainbolt i Simone Thunderfield rozmawiają o literaturze”, w którym śledzimy przebieg rozmowy dotyczącej tego właśnie, co stanowi zawartość niniejszej antologii. Cóż, po takim wprowadzeniu w temat śmiało można oczekiwać, że cała reszta również będzie nietypowa i oryginalna. Moje domysły okazały się jak najbardziej słuszne.

Zaskakujących opowiadań, odbiegających swoją formą od zazwyczaj przeze mnie czytanych, jest tu bez liku. W zasadzie każde z nich jest czymś nowym. Między innymi poznajemy kobietę, która staje się zwierzyną dla „barowego podrywacza”, ale nie ma mu tego za złe, bo sama jest gotowa na „chwileczkę zapomnienia” w objęciach nieznajomego. A że do stuprocentowego spełnienia potrzebuje mrówkojada i kasety z zapisem odgłosów z rzeźni… to już przecież tylko drobny szczegół… Jest też zawodowy morderca, który dla podtrzymania właściwego poziomu adrenaliny w organizmie zawsze chodzi z rozwiązanym sznurowadłem w lewym bucie… A o mężu, który płaci swojej żonie prezentami za sam fakt jej „niebycia” w domu, mówiłam?

Krzysztof Bielecki
Prawda, że zapachniało… „dziwnościami”? Ale to nie koniec. Specyficznego smaczku opowiadaniom dodaje fakt – mocno wiążący się z tytułem – że opowiadania kończą się w najmniej oczekiwanym i pożądanym momencie. Następuje to w chwili, w której tak naprawdę akcja się rozkręca i bardzo ciekawi nas dalszy jej przebieg. Ale nie ma tak łatwo, czytelniku! Pomęczyć się musisz i basta!

Nie będę się zarzekać, że proza Krzysztofa Bieleckiego przypadnie do gustu każdemu – byłabym wobec was bardzo nie fair, jeśli starałabym się wam to wmówić. Zatem, komu ma szansę się spodobać? Na pewno fanom kreatywnego i nieszablonowego pisarstwa, czyli takiego, które wyróżnia się stylem, oryginalnymi pomysłami i nie cacka się z czytelnikiem. Fanom „pokręconych” i „zakręconych” historii, może nawet „odjechanych”.

I jeszcze słowo o okładce. Choć mnie kompletnie się nie podoba i za żadne skarby świata nie wybrałabym takowej grafiki na okładkę swojej książki, to wiedzcie, że idealnie pasuje do zawartości tomu – świetnie się z nią komponuje.

Punktowej oceny opowiadań pana Bieleckiego się nie podejmuję, bo nie uważam się za osobę odpowiednią do oszacowania wartości tego typu pozycji. Może wy się pokusicie?


Za możliwość przeczytania książki dziękuję jej Autorowi.

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:

poniedziałek, 14 października 2013

"Łabędzi śpiew. Księga I" Robert McCammon





tłumaczenie: Maria Grabska-Ryńska
tytuł oryginału: Swan Song
seria/cykl wydawniczy: Łabędzi śpiew tom 1
wydawnictwo: Papierowy Księżyc
data wydania: już niedługo :), recenzja przedpremierowa
ISBN: 9788361386346
liczba stron: 500



Mówi się, że w życiu pewne są tylko podatki i śmierć. Patrząc na otaczające nas realia, dodałabym do tego jeszcze jeden pewnik – wojnę. Rejony dotknięte działaniami militarnymi nawet przed wielu laty, nadal nie mogą wyzwolić się spod tego jarzma i odczuwają tragiczne skutki prowadzonych walk. Bardzo poważnym zagrożeniem są ataki terrorystyczne, które z dnia na dzień zwiększają swój zasięg i przybierają na sile. Pozostaje więc pytanie, kto pierwszy sięgnie po broń zagrażającą całemu światu?

Korea? Rosja? Amerykanie? Robert McCammon w powieści pod wymownym tytułem „Łabędzi śpiew. Księga I”, która niebawem ukaże się na naszym rynku, przekonuje, że globalny kataklizm wywołany zostanie przez konflikt Rosji z Ameryką.

Dokładnie nie jest wiadome, kto zaczął… Wstępnie mówiono o rosyjskim ataku, ale i tak od dawna było oczywiste, że trzecia wojna światowa to już tylko kwestia czasu – choć nie wszyscy w to do końca wierzyli. Bezdomna kobieta (zwana Siostrą Nawiedzoną), która przemierzając ulice Manhattanu w poszukiwaniu resztek jedzenia wieściła wszystkim rychłe nadejście Armagedonu, dobrze wiedziała o tym, co za chwilę nastąpi. Nikt nie traktował poważnie tego, co mówiła, i nikt jej nie słuchał, bo niby po co wierzyć bezdomnej wariatce?

Tymczasem wojna staje się faktem. Wybuchy bomb atomowych zmieniają Amerykę w jedno wielkie gruzowisko. Ulice (usłane ciałami zmarłych) przemierzają ci nieliczni, którym udało się przeżyć, w tym wspomniana już Siostra, a także Joshua Hutchins (były zapaśnik) i jego mała towarzyszka podróży o imieniu Swan, obdarzona niesamowitymi umiejętnościami.

Mieli być też inni szczęśliwcy. Szczęśliwcy, którzy w bezpiecznym schronieniu powinni przetrwać zmasowany atak bomb. Tuż przed wybuchem wojny zamieszkali w tzw. Podziemnym Domu – miejscu gwarantującym w ich mniemaniu ocalenie dzięki zaawansowaniu technicznemu i solidnej konstrukcji. Gdy przyszło zagrożenie, Podziemny Dom stał się zbiorowym grobem dla większości jego mieszkańców oraz osób sprawujących  dowództwo. Ocalał pułkownik Macklin (choć pozbawiony jednej ręki) i jego młody towarzysz niedoli – Roland. Nastolatek – na co dzień zafascynowany światem brutalnych i krwawych gier – ma okazję uczestniczyć w najprawdziwszej grze na śmierć i życie, nie będącej wirtualną iluzją…

Wśród żyjących znajdują się też uciekinierzy ze szpitala psychiatrycznego, którzy w ramach rozrywki urządzają innym zabawę, w której wygrać można własne życie. Pojawia się na chwilę prezydent – człowiek, który jedną swoją decyzją zmienił bieg losów świata. Są też parchy i trupojady. Jest anarchia, walka o władzę nad tym, co pozostało, i wszechogarniające pragnienie bycia panem. Jest brud, ropiejące rany i psia karma na śniadanie – jeśli akurat komuś dopisało szczęście. Są też wygłodniałe psy i wilki, których cuchnące mięso staje się jednym z największych rarytasów. Jest przemoc, która nie zna granic – zabicie niemowlęcia postrzega się jako banalne, a gwałty to codzienność. Jest więc wszystko to, o czym… śniliśmy w najgorszych koszmarach!

Doprawdy, ciężko mówić mi o tej książce… Trudno wyrazić wrażenia po zakończonej lekturze… Tu tyle się dzieje! Nie ma chwili wytchnienia – od pierwszych stron akcja gna wartko naprzód. Wczoraj życie biegło normalnym torem, a dziś nie ma już Ameryki, a może i pozostałych kontynentów? Nikt nie wie, co dzieje się w Europie… nie ma przecież łączności.

Pojawiające się w powieści postacie przykuwają uwagę swoją różnorodnością. Mamy bohaterów dobrych i złych, słodkich i uroczych oraz odpychających i przerażających. Tych, którym od początku źle patrzyło z oczu, i takich, w których wewnętrzne zło miało się dopiero obudzić… Wszyscy są wyraziści i żywi, każdy jest na swój sposób szalenie charakterystyczny, każdy wzbudza w nas jakieś uczucia – jednych się nienawidzi, drugich uwielbia. Część z nich intryguje swoją mroczną naturą… Na przykład Roland – nastolatek jakich wiele, grzeczny chłopiec – pewnego dnia staje się bezwolną marionetką do zabijania, wypełniającą rozkazy swego animatora.

Robert McCammon
źródło: www.lubimyczytac.pl
Opis zaprezentowanego świata, sytuacji, zdarzeń i postaci jest szalenie szczegółowy. Taki z pietyzmem, chciałoby się powiedzieć. Co prawda miałam kilka zastrzeżeń co do pożywienia, które znajdowali bohaterowie, bo przecież po wybuchu bomb jądrowych wszystko powinno być skażone, a im jednak udawało się znaleźć „czysty” prowiant, po którym nie chorowali i nie umierali. Z drugiej zaś strony, gdyby wszyscy bohaterowie umarli już na samym początku, McCammon nie miałby o czym opowiadać, a przecież w końcu nie o wiarygodność tu chodzi, ale o zaprezentowanie katastroficznej wizji świata po globalnym kataklizmie.

Tak, książka jest naprawdę dobra! Określa się ją mianem jednej z najlepszych pozycji postapokaliptycznych i z tym się zgadzam, choć daleka jestem od porównywania I Księgi „Łabędziego śpiewu” do którejkolwiek powieści reprezentującej ten nurt. Moim zdaniem Robert McCammon stworzył historię, która idealnie wpasowując się w klimat świata po zagładzie, jednocześnie mocno się wyróżnia na tle innych tego typu relacji. Jest dokładna, dopracowana, napisana z rozmachem i daje nadzieję, że Księga II jako kontynuacja będzie równie wyśmienita. Ale o tym przekonam się – mam nadzieję – już niedługo i na pewno poinformuję was o wrażeniach z lektury. Zatem do miłego zobaczenia panie McCammon!

Ocena: 5.5/6



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Papierowy Księżyc.

Przypominam o moim konkursie (LINK), w którym wygrać możecie "Doktor Sen" Kinga! :) Macie czas do najbliższego piątku godz. 23:59.

piątek, 11 października 2013

"Simon i dęby" Marianne Fredriksson + przypomnienie


Kochani!
Dziś o 19:30 na Dyskusyje ukaże się wpis Minerwy na temat czytelnictwa w Internecie, czyli po co nam te wszystkie internetowe biblioteczki (typu Lubimy Czytać), fora itd. Zapraszam serdecznie, bo temat naprawdę jest interesujący.

Przypominam także o moim konkursie, w którym możecie wygrać egzemplarz książki "Doktor Sen" Stephena Kinga. Został Wam już tylko tydzień na wzięcie udziału!

***************************************************************



tytuł oryginału: Simon och ekarna
wydawnictwo: Replika
data wydania: wrzesień 2013
ISBN: 9788376742670
liczba stron: 396



O Simonie, którego dęby słuchały

Niedawno w naszym kraju miała miejsce premiera (a konkretnie wznowienie) książki, którą wydawca porównuje do innego bardzo cenionego przeze mnie tytułu. Do tytułu, który wyraźnie zapisał się w mojej pamięci i wywołał duże emocje, mimo że była to opowieść fikcyjna. „Chłopiec w pasiastej piżamie” J. Boyne – bo o tej książce mowa – zrobił na mnie kiedyś naprawdę silne wrażenie. Czy „Simon i dęby” Marianne Fredriksson mają taką samą siłę wyrazu? O tym za chwilę. Najpierw troszkę o samym Simonie, który jest głównym bohaterem książki szwedzkiej pisarki o osławionych już dębach…


 Simon żyje w czasach, gdzie groźba wybuchu II wojny światowej to pewnik. Słowo „Żyd” zaczyna nabierać nowego i pejoratywnego wydźwięku, aż w końcu staje się piętnem uniemożliwiającym normalne funkcjonowanie… Simon jako mały chłopiec nie wiedział, o co tak naprawdę chodzi z tym zamieszaniem wokół Żydów. Ale pewnego dnia… Pewnego dnia doświadczył czegoś, co kazało mu inaczej spojrzeć na świat – ktoś w bolesny sposób uzmysłowił mu jego pochodzenie… Na jaw wychodzi kolejny szokujący dla chłopca fakt – ludzie, których od dzieciństwa uważał za swoich rodziców, tak naprawdę nimi nie są. Przygarnęli go, dając mu dom, na który mógłby nie mieć szans, będąc u boku swojej biologicznej matki. Na szczęście nie pozostaje sam z tym wszystkim. W pewnym momencie swojego życia poznaje Izaaka. Już jako bardzo bliscy przyjaciele wkraczają w czas wojny.

Nie będzie to okres łatwy ani dla Simona, ani dla Izaaka. Obaj będą dorastać przy dźwiękach wybuchających bomb oraz w scenerii wszechobecnej śmierci. Mimo zła całego świata znajdzie się u nich czas na względnie normalne życie – na dojrzewanie, pierwsze miłości, naukę, literaturę i melancholijne rozmowy o wszystkim tym, co dzieje się wokół. Część akcji książki toczy się w otoczeniu starych i pięknych drzew – tytułowych dębów, które są świadkami licznych trosk, wzruszeń i radości bohaterów powieści.

Wszystko to razem składa się na specyficzny i dość nostalgiczny styl zaprezentowanej historii. Życie chłopców oraz ich rodzin potrafiło mnie na tyle pochłonąć, że chwilami zapominałam o jego wojennym tle.

Wróćmy do rekomendacji, w której zapewnia się czytelnika, że gdy poznał i zafascynował się „Chłopcem w pasiastej piżamie”, to na pewno podda się urokowi książki pani Fredriksson. Niestety, zawiodłam się odrobinę – „Chłopiec…” był dla mnie zdecydowanie bardziej emocjonalną książką, mocniej czułam tam realia wojny oraz piękno nietypowej przyjaźni między głównymi bohaterami. Wydaje mi się, że „Simon i dęby” zmierza bardziej w kierunku powieści obyczajowej z lekko zarysowanym wojennym tłem.

Nie zmienia to jednak faktu, że „Simon i dęby” jest książką intrygującą i wciągającą, która czaruje swoim melancholijnym stylem. Zwolennicy tego typu powieści na pewno będą z niej zadowoleni.

Ocena: 4/6




wtorek, 8 października 2013

"Wodne anioły" Mons Kallentoft




tłumaczenie: Anna Krochmal, Robert Kędzierski
tytuł oryginału: Vattenänglar
seria/cykl wydawniczy: Malin Fors tom 6
wydawnictwo: Rebis
data wydania: 10 września 2013
ISBN: 9788378184270
liczba stron: 432


Na spotkaniu z kolejnym królem kryminału


Wiecie, jakie wyrażenie totalnie mi zbrzydło i odpycha mnie bardziej niż zapach znienawidzonego octu? Nie? Już Wam mówię: „skandynawski król/mistrz kryminału”. Bo ilu ich już było? Stieg Larsson, Jo Nesbø, Yrsa Sigurddardóttir czy też Åsa Larsson. Co jeden, to ponoć lepszy… I choć wydawało mi się, że w najbliższym czasie nowego króla czy królowej już nie uświadczę, to przyszło mi się srodze pomylić. Jest kolejny i to naprawdę nie byle kto, bo – jak sugeruje okładka – lepszy od samego Stiega Larssona…

Taka właśnie informacja pojawia się na okładce „Wodnych aniołów” Monsa Kallentofta. Nazwisko autora znałam już ze słyszenia i licznych recenzji poprzednich jego książek – dość zróżnicowanych, od pochwalnych po bardzo krytyczne. Dlatego ucieszyłam się, gdy pojawiła się przede mną możliwość dokonania samodzielnej oceny umiejętności kolejnego króla kryminału. Do jakich wniosków doszłam? O tym za kilka chwil. Najpierw – by tradycji stało się zadość – zarys fabuły.

Pewnego dnia w domu położonym w Szwecji, w dzielnicy Linköpingu zostają odnalezione zwłoki małżeństwa, Cecilii oraz Patricka Andergrenów. Oboje zostali zastrzeleni z bliskiej odległości podczas kąpieli w ekskluzywnym jacuzzi. Okazało się, że małżonkowie nie narzekali na brak pieniędzy, z racji popłatnej pracy Patricka, a odkąd adoptowali Ellę, ich życie rodzinne nie należało do specjalnie skomplikowanych. Mimo to stracili życie. 

Jednak komisarz Malin Fors ma do rozwikłania nie tylko zagadkę, kto jest mordercą pary, ponieważ w momencie zbrodni zniknęła pięcioletnia córka Andergrenów. Nie ma po niej najmniejszego śladu, sąsiedzi nic nie wiedzą, siostra zamordowanej również nie widziała dziewczynki, podobnie jak najbliższa przyjaciółka Cecylii.

Dodatkowo coraz to nowe poszlaki pojawiające się w śledztwie uruchamiają w pani komisarz lawinę przemyśleń odnośnie jej własnego życia i postępowania. Znów musi zmagać się z demonami przeszłości i walczyć z przeciwnościami losu, które są dla niej wyjątkowo bolesne…

Całość fabuły nie dość, że zawiera liczne opisy bliskich spotkań z przybyszami z zaświatów – kiedy to duchy zmarłych osób przemawiają do żyjących i pomagają w odnalezieniu prawidłowego toru śledztwa, a także motywują do działania – to dodatkowo konstruowana jest przy użyciu dość specyficznego stylu. Narracja trzecioosobowa często przeplatana jest z pierwszoosobową, kiedy to poznajemy najskrytsze myśli bohaterów, zmagamy się z ich problemami, troskami, złościmy się i smucimy wraz z nimi. Te swoistego rodzaju „przeskoki” nie są notoryczne, ale na tyle częste, że do samego końca lektury nie mogłam wyzbyć się wrażenia, iż ciągle „siedziałam” w umysłach bohaterów.

Co jeszcze rzuca się w oczy? To, że pisarz wyjątkowo dużo uwagi – w porównaniu z wątkiem morderstwa i zaginięcia dziewczynki – poświęca życiu komisarz Malin Fors. Szczerze powiem, że niektórym z Was pewnie się to nie spodoba. Sama wolałabym, by czysto kryminalnego elementu powieści było więcej.

Ostatecznie nowa seria kryminałów o komisarz Fors, inspirowana czterema żywiołami (poprzednia seria dotyczyła pór roku), wypada całkiem dobrze i główna zasługa w tym specyficznego stylu, który wyróżnia Kallentofta. Taki sposób pisania świadczy o tym, że autor niewątpliwie posiada talent literacki. Jednak wątek kryminalny pozostawia po sobie pewien niedosyt… 

Oczywiście, co ja odbieram jako wadę, dla kogoś innego może być największą zaletą niniejszej książki, dlatego lekturę „Wodnych aniołów” mogę śmiało polecić każdemu.

5/6



Recenzja bierze udział w wyzwaniu:

sobota, 5 października 2013

KONKURS u Książkówki! Wygraj "Doktor Sen" Stephena Kinga!


Słowo o konkursie wczoraj się rzekło, więc dziś niniejszym go dotrzymuję. :) Trzeba jakoś uczcić fakt, że King się solidnie postarał tworząc swoją ostatnio wydaną powieść pt. "Doktor Sen". :) Nie przedłużając, zapraszam do lektury regulaminu oraz do zaznajomienia się z zadaniem konkursowym. :)

Regulamin konkursu:

  1. Organizatorem konkursu jestem ja, czyli właścicielka bloga: ksiazkowka.blogspot.com.
  2. Konkurs trwa od 05.10. do 18.10. godz. 23:59.
  3. Nagrodą w konkursie jest jeden egzemplarz książki „Doktor Sen” Stephena Kinga.
  4. By wziąć udział w konkursie należy umieścić banner konkursowy na swoim blogu oraz wypełnić zadanie konkursowe.

Banner:


Zadanie konkursowe:

W fabule „Doktora Sen” występują tzw. ducholudki. Uruchom swoją wyobraźnię i opisz mi je. J

  1. Zgłoszenie konkursowe należy umieścić w komentarzu pod tym postem i winno ono przedstawiać się tak:

Nick:
Adres e-mail:
Odpowiedź na zadanie konkursowe:

  1. Zwycięską odpowiedzią będzie ta, która najbardziej przypadnie mi do gustu.
  2. Osoby, które nie prowadzą bloga również mogą wziąć udział w konkursie.
  3. Wysyłka nagród obowiązuje na terenie kraju (Polska) i jej koszt ponoszę ja.

Mam nadzieję, że wszystko jest dla Was jasne. :) Życzę powodzenia i czekam na pierwsze zgłoszenia! :) Aha! Za stworzenie bannera konkursowego raz jeszcze serdecznie dziękuję Marcie - MK Czytuje. :)

piątek, 4 października 2013

"Doktor Sen" Stephen King


Jak w każdy piątek zapraszam wszystkich na Dyskusyje. Dziś z Martą porozmawiamy o kryminałach. :) LINK

********************************************



tłumaczenie: Tomasz Wilusz
tytuł oryginału: Dr. Sleep
seria/cykl wydawniczy: Lśnienie #2
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
data wydania: 24 września 2013
ISBN: 9788378396185
liczba stron: 656



Umysł to tablica. Gorzała to gąbka.[1]

Nie wiadomo do końca, czy powiedzenie to przylgnęło do Danny’ego Torrance’a w momencie, w którym stał się dorosłym mężczyzną i rozpoczął swoją niechlubną przygodę z alkoholem, czy kiedyś za pomocą podświadomości przekazał mu je ojciec, Jack. Nieistotne zresztą… Ważne, że Danny wkroczył w dorosłość z solidnym bagażem doświadczeń wyniesionych z feralnego pobytu w hotelu Panorama oraz z nadprzyrodzoną zdolnością, tzw. jasnością.

O traumie, którą przeżył Dan oraz jego matka we wspomnianym już hotelu, ciężko opowiadać… albo raczej strach to robić… Włos się od tego jeży na głowie, dlatego tę historię poznajcie sami. Znajdziecie ją w jednej z najlepszych powieści Stephena Kinga zatytułowanej „Lśnienie”.

Ja dziś opowiem wam o dalszych losach małego Danny’ego. Kto czytał już „Lśnienie”, ten na pewno myślał nieraz o dalszych losach tego bohatera, ale on jakby zapadł się pod ziemię… Nikt nic nie widział, nie słyszał… Nawet sam King zastanawiał się nad kolejami jego życia. Aż w końcu wpadł na pewien trop i wszystko to, czego udało mu się dowiedzieć, zawarł na kartach powieści „Doktor Sen”.

Jak już wspomniałam na początku, Danny nie miał udanego startu w dorosłość. Alkoholizm w pewnym stopniu jest dziedziczny i on o tym wiedział… Albo tak tłumaczył sobie swoje uzależnienie. Ale pewnego dnia powiedział nałogowi ostro i wyraźnie STOP!, zapisując się do AA oraz podejmując pracę w hospicjum w New Hampshire. Nasz bohater nie był tam tylko zwykłym Dannym, był tam bardzo ważną i potrzebną osobą, był Doktorem Snem, który pomagał umierającym przenieść się na drugi świat.

Gdyby tylko tak wyglądało jego życie w trzeźwości, to pewnie nie byłoby aż tak intrygujące, by warto było o nim pisać, ale… Pewnego dnia Danny odbiera telepatycznie krótką wiadomość od nieznajomej dziewczynki imieniem Abra. Jak się okazuje, Abba-Daba-Du (bo tak nazywano kiedyś Abrę), potrzebuje pomocy.

Amerykę przemierzały w swoich wozach puste diabły, na pierwszy rzut oka nie stanowiące dla nikogo zagrożenia. Jednak tak naprawdę były złem samym w sobie. Była to grupa (w większości) starszych osób, która podróżowała w poszukiwaniu pożywienia… Dziwnym trafem  w miejscach, w których się pojawiała, niektóre dzieci (obdarzone szczególnymi umiejętnościami) ginęły bez śladu… Abra należała do grona tych niezwykłych dzieci – wiedziała, co to jasność. Prawdziwy Węzeł też wiedział i ostrzył sobie na nią kły…

Danny zrobi wszystko, co w jego mocy, by pomóc dziewczynce, choć nie bez sprzeciwu jej rodziców i nie bez ryzyka utraty życia (a w najlepszym wypadku zdrowia). Brzmi jak opowieść o przestraszonej księżniczce i jej odważnym rycerzu? Jak nowa odsłona postaci supermana? Może i niektórym tak się wydawać, ale wierzcie mi, że Danny superbohaterem nie jest, a skaz w nim co niemiara… I to jeden z plusów tej powieści – kreacja pełnokrwistych i wyrazistych bohaterów. Są żywi, charakterystyczni, nie są idealni, mają wady, gorsze dni, boją się i płaczą. Abra – młodziutka, bo zaledwie kilkunastoletnia, przedstawiona jest jako niesamowicie dojrzała i odważna. Czarne charaktery na swój chory sposób również są intrygujące.

Jak z tempem akcji, ktoś zapyta? Jak to u Kinga – nie jest zawrotne, ale przyznam szczerze, że i na tym polu pisarz potrafił mnie pozytywnie zaskoczyć, bo już niemal od początku mamy sceny rodem z horroru. Tak, już na początku! Kto zna jego twórczość, ten na pewno wie, że nie zdarza się to pisarzowi często.

Klimat powieści jest niepowtarzalny i maksymalnie wciągający. Po raz kolejny całkowicie wsiąknęłam w wykreowany przez Kinga świat i gdy przyszła pora na rozstanie z literacką iluzją, ciężko było wrócić do rzeczywistości…

Jakieś „ale”? Jedno maleńkie się znajdzie. Otóż wspomniałam, że Danny jako Doktor Sen pomagał umierającym w przeniesieniu się na tamten świat. Bardzo podobały mi się sceny, w których Danny żegnał pacjentów hospicjum – miały swój przenikliwy, mroczny klimat, a zarazem bardzo melancholijny. Żałuję, że w tej dość opasłej powieści nie znalazło się dla nich więcej miejsca, ale to już moje bardzo subiektywne odczucie.

King w jednym z wywiadów stwierdził, że uważa swoją powieść „Doktor Sen” za lepszą od „Lśnienia”. Nie jestem w stanie tego potwierdzić ani temu zaprzeczyć. Obie są wspaniałe i napisane z ogromnym rozmachem. Obie mają swoją specyficzną i niepowtarzalną aurę, a jednocześnie różnią się od siebie na tyle, że nie sposób wybrać z tej dwójki lepszą.

W tym samym wywiadzie pisarz zwierzył się także, że boi się o to, jak „Doktor Sen” będzie przyjęty przez fanów „Lśnienia” – nie oszukujmy się, poprzeczka postawiona była naprawdę bardzo wysoko…
Panie King, niniejszym informuję, że nie ma się Pan czego obawiać. Spełnił Pan swoje zadanie po mistrzowsku – jak na Pana przystało. Nie zawiódł mnie Pan, a pozytywnie zaskoczył i przede wszystkim nie strzelił Pan „Lśnieniu” w przysłowiową stopę.

„Doktor Sen” to King w swoim najlepszym wydaniu!

5.5/6



[1] S. King, Doktor Sen, Prószyński i S-ka, Warszawa 2013, s. 67. 




A może tak mały konkursik z okazji premiery "Doktor Sen"? Chętni? Czy niespecjalnie?:) 


Recenzja bierze udział w wyzwaniu:


wtorek, 1 października 2013

"Czarne gwiazdy" Ryszard Kapuściński




seria/cykl wydawniczy: Biblioteka Gazety Wyborczej
wydawnictwo: Agora SA
data wydania: wrzesień 2013 
ISBN: 9788326812590
liczba stron: 208


Czasem zaniedbuję niektórych autorów, choć wcale nie chcę tego robić. Co gorsza, zdarza się to w przypadku pisarzy, których bardzo cenię, bo ich twórczość wyjątkowo przypadła mi do gustu. Do czego taki stan rzeczy prowadzi? Do ogromnych i przenikliwych do szpiku kości wyrzutów sumienia… Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by temu przeciwdziałać i przeprosić się z lubianym artystą. Mnie dodatkowo pomogło w tym wydawnictwo Agora.

Wznowiło bowiem tytuł długo (bo od pięćdziesięciu lat!) nieobecny na naszym rynku, mianowicie „Czarne gwiazdy” Ryszarda Kapuścińskiego. Jest to zbiór siedemnastu reportaży z lat 1960–1962, relacjonujących pobyt autora na czarnym lądzie, a konkretnie w Ghanie i Kongo. Kapuściński przybliża nam sylwetkę ówczesnego premiera Ghany, którym był Kwame Nkrumah, a także premiera Konga, Patrice’a Emery Lumumby. Oczywiście pojawiają się w jego relacjach także inne osoby, ale to nie one są tytułowymi „czarnymi gwiazdami”.

W relacjach tych nie brak polityki, opisów ówczesnej sytuacji państw afrykańskich, osobistych przemyśleń autora podawanych w bardzo charakterystycznym dla tego autora stylu. Oto jak pisze o kolonach:

Kolonowie żyją w zamkniętych dzielnicach. Może tam wejść czarny, ale tylko w dzień. Jeżeli biały ma interes, wzywa czarnego do siebie. Czarny musi wtedy stać za furtką, na ulicy. Kolon siedzi w fotelu na werandzie. I tak rozmawiają. Słowa pokonują średni dystans dwudziestu-trzydziestu metrów. Ta odległość jest konieczna ze względów higienicznych: oddechy białego i czarnego nie mogą się mieszać.[1]

W mocny, ale jakże prawdziwy w odniesieniu do tamtych czasów, sposób pisze Kapuściński o problemach rasowych:

Dawniej złościły mnie książki o Afryce: tyle w nich o białym i czarnym. Kolor taki i siaki we wszystkich odmianach. Aż wreszcie pojechałem sam. I wtedy zrozumiałem. Od razu dostaje się swój przydział, swój tor. Od razu ta skóra swędzi. Albo razi, albo wywyższa. Człowiek nie może z niej wyskoczyć, ale przeszkadza mu ona żyć.[2]

Niby mamy rok 2013, a nie 1960, ale jakże prawdziwe są nadal te słowa! Łatwo się o tym przekonać – wystarczy znaleźć się w odpowiednim (albo raczej nieodpowiednim) miejscu i czasie. Szczerze wątpię, by to miało się kiedyś definitywnie skończyć…

Osoby, które pomyślą, że reportaże te mogą być w obecnych czasach wyjątkowo nieaktualne, będą w błędzie. Osoby młode, które obawiają się, że niewiele zrozumieją z tego, co przekazywał kilkadziesiąt lat temu polski „cesarz reportażu”, mogą spokojnie pozbyć się tych obaw, bowiem w posłowiu autorstwa Bogumiła Jewsiewickiego znajdą niezbędne informacje dotyczące historii oraz sytuacji politycznej opisywanych zakątków Afryki, ułatwiające zrozumienie całości.

Osobiście uważam, że Kapuściński ma w swoim dorobku znacznie lepsze pozycje, takie jak „Cesarz” czy „Heban”, ale każdy fan tej ikony polskiego reportażu powinien „Czarne gwiazdy” znać.

Ocena: 4/6



[1] R. Kapuściński, Czarne gwiazdy, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2013, s. 22.
[2] Tamże, s. 148.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Agora.

Książkę przeczytałam w ramach wyzwań:


Do spotkania z Kapuścińskim nakłoniła mnie AnnRK (http://soy-como-el-viento.blogspot.com)

oraz w drugiej odsłonie: