wtorek, 29 kwietnia 2014

Żółta sukienka - Beata Gołembiowska





wydawnictwo: Novae Res
data wydania: 2011
ISBN: 9788377221983
liczba stron: 164


Był taki okres w moim życiu, w którym bardzo pragnęłam opuścić swoje dotychczasowe miejsce zamieszkania, rzucić wszystko, niczym się nie przejmować i wyjechać gdzieś daleko. Gdzieś, gdzie wszystko zacznę od nowa, znajdę pracę, znajomych, może nawet kogoś bliskiego. Ostatecznie pragnienie to zostało stłumione na tyle, że przestało już grać w moim życiu pierwsze skrzypce – zeszło na dalszy plan. Ostatecznie żyję, mieszkam, pracuję i kocham… w Polsce.

Anna, bohaterka debiutanckiej powieści Beaty Gołembiowskiej pt. Żółta sukienka w pewnym momencie swego życia również spotyka się z tego typu rozterkami i dlatego postanawia wszystko zmienić: rzuca pracę dziennikarki, zostawia Polskę daleko w tyle i emigruje za ocean, do Kanady. Życie, jakie tam prowadzi, nie jest może szczytem jej marzeń, ale radzi sobie, mimo że bez przerwy zmienia miejsca pracy. Właśnie pojawia się przed nią perspektywa kolejnej – jako osoby do prowadzenia domu i pomocy dla niepełnosprawnego mężczyzny imieniem Paul. Początki ich znajomości nie są łatwe: Anna obawia się, czy poradzi sobie w roli, którą jej powierzono, a Paul nie ułatwia jej zadania przez swoje grubiańskie zachowanie. Okazuje się jednak, że pod maską niedostępnego i obrażonego na cały świat człowieka Paul skrywa wrażliwego, inteligentnego i ciepłego mężczyznę, który niemal od pierwszego wejrzenia zakochuje się w Annie… Ta w głębi ducha zaczyna coś podejrzewać, ale to nie jest czas na miłość w jej życiu.

Póki co, jej serce wypełniają traumatyczne wspomnienia z dzieciństwa i głęboko skrywany ból… Matka – wiecznie krzycząca dewotka i bierny ojciec, którego tak kochała to elementy charakterystyczne dla młodzieńczych lat Anny. W zasadzie jedyną powierniczką i ukojeniem w trudnych chwilach była dla niej Agnieszka – zwykła-niezwykła lalka– niemy świadek przeżyć małej Ani. W pewnej chwili pojawił się też pan, który obiecał, że da inną lalkę w zamian za „zabawę w doktora”… Nie dał zabawki, tylko fizyczny ból, zaplamioną krwią sukienkę i koszmar przeżytego gwałtu obecny w świadomości Anny już na zawsze…

Powrót do Polski po dwudziestu latach ma być swoistą, heroiczną próbą spojrzenia w oczy demona i rozprawienia się z przeszłością. Czy Anna dostanie to, po co przyjechała? Czy doczeka się ukojenia? Czy przestaną dręczyć ją koszmary senne i czy będzie w stanie patrzeć w przyszłość bez obaw i lęków?

Całość tej historii przedstawia się bardzo pesymistycznie, ale jednak jest w niej coś pozytywnego, mianowicie nadzieja. Nadzieja, że po nawet najbardziej burzliwej nocy wstanie dzień, który przyniesie choć kilka promieni słońca. Ze wszystkim można się uporać – nie wszystko zapomnieć, bo to nie zawsze jest możliwe – ale ze wszystkim można nauczyć się żyć. I mieć nadzieję, że to, co mamy już za sobą, ostatecznie da nam spokojnie iść przez dalszą drogę życia.

Żółta sukienka jest opowieścią krótką, ale treściwą. Zawiera przeżycia bohaterki, jej zmagania z przeszłością, teraźniejszością, jej dawne marzenia, a nawet przejawy talentu literackiego w formie opowiadań czy wierszy. Dużo tu emocji, choć może nie są w jakiś szczególny sposób eksponowane. Tym, co urzekło mnie w tej historii jest to, że tak naprawdę każdy z nas może odnaleźć w niej choćby maleńką cząstkę siebie. W końcu kto nigdy nie chciał, choć przez chwilkę, od kogoś lub czegoś uciec? No właśnie, nawet mnie się to zdarzyło.

Debiut pani Gołembiowskiej od tej chwili ma dla mnie wartość sentymentalną. Może nie opowiada o czymś nowym, nie ma zapierającej dech w piersiach akcji, ale całość ma w sobie to coś, co uplasuje tę książkę może w dalszych rejonach pamięci, ale na pewno w miejscu na tyle stabilnym, by nie groziło jej zapomnienie.

Ocena: 4/6



Za możliwość przeczytania książki dziękuję jej Autorce.

piątek, 25 kwietnia 2014

Sherlock Holmes t.1 - Arthur Conan Doyle





tłumaczenie: Jerzy Łoziński
tytuł oryginału: A STUDY IN SCARLET, THE SIGN OF THE FOUR, THE HOUND OF THE BASKERVILLES
seria/cykl wydawniczy: Sherlock Holmes tom I
wydawnictwo: Zysk i S-ka
data wydania: marzec 2014
ISBN: 9788377851456
liczba stron: 494


Sir Arthurze Conanie Doyle'u, proszę spocząć. Tu jest wygodny fotel dla pana, Sir. Na stoliku obok znajdzie pan najlepszy tytoń, jaki udało mi się znaleźć. Może lampkę dobrego wina dla przełamania lodów? Nie trzeba? Dobrze, zatem przejdźmy do meritum dzisiejszego spotkania.

Szczerze mówiąc, obawiałam się, czy aby dobrym posunięciem będzie zaproszenie pana do siebie, do czasów współczesnych, tak trudnych dla pisarzy, czasów, w których najlepiej sprzedaje się seks w możliwie najwulgarniejszej oprawie. Zaskoczony? Proszę mi wierzyć, że  taki stan rzeczy nikogo już nie dziwi… Niestety, po pańską literaturę sięgają dzisiaj tylko nieliczni. Sama do tej pory tego nie robiłam, ale ostatnio postanowiłam to zmienić – stąd moje zaproszenie dla pana, Sir.

Postaci, które pan stworzył, nęciły mnie od dawna, tym bardziej, że tak silnie związane są z  literaturą kryminalną, tak mi bliską od wielu lat. Tak, mowa oczywiście o Sherlocku Holmesie i doktorze Watsonie. Proszę zobaczyć, oto jedno z ostatnich wydań z zapisem ich przygód: tom pierwszy w dużym formacie, twardej oprawie, z ilustracjami Sidneya Pageta, w którym zawiera się Studium w szkarłacie, Znak czterech oraz Pies Baskerville’ów. Proszę mi wierzyć, że to jedno z najlepszych i najładniejszych wydań, jakie można sobie obecnie wymarzyć. Wróćmy jednak do Sherlocka i jego przygód.

Przyznam, że jestem pod wrażeniem kreacji obu głównych bohaterów. Stworzył pan postaci niezwykle charakterystyczne, wyjątkowe i zarazem... eteryczne. Sherlock jako typ inteligenta lubującego się w zagadkach kryminalnych, ciekawostkach naukowych, grający na skrzypcach i od czasu do czasu odpływający w narkotyczny trans – całkowicie mnie uwiódł. Mimo że jest to typ człowieka powściągliwego i skrytego z natury, zafascynował mnie zdecydowanie bardziej niż doktor Watson. Nie wiem ile w tym prawdy, ale wielu twierdzi, że Watson – to pańskie literackie odzwierciedlenie: podobnie jak pan, posiada wykształcenie medyczne i uczestniczył w walkach na froncie. Ile w tym prawdy, Sir? Rozumiem, ten dyskretny uśmiech…

Zawsze byłam ciekawa, jak w ogóle doszło do tego, że ci dwaj dżentelmeni się poznali. W Studium w szkarłacie wszystko staje się jasne w tym względzie – przyznaję, że spodziewałam się bardziej emocjonującej historii, nie tak prozaicznej, ale…to tylko moje osobiste odczucia. Proszę sobie nie brać ich do serca, Sir... W każdym bądź razie znajomość Watsona z Holmesem staje się faktem, panowie zaczynają spędzać razem wiele czasu i poznawać się nawzajem. Mimo iż Holmes nie lubi zdradzać o sobie zbyt wiele komukolwiek, to jednak jego detektywistyczne zapędy szybko dają o sobie znać. Niebawem przychodzi mu rozwiązywać zagadkę tajemniczego zgonu, w której, oprócz trupa, znalazła się nienależąca do denata krew oraz wypisany nią tajemniczy napis na ścianie. Detektyw podejmuje się zadania w godnym siebie stylu, w którym nie brakuje bystrości umysłu, doskonałej dedukcji i szalenie dokładnej skrupulatności.

W bezbarwnym kłębku życia wije się szkarłatna nić morderstwa, naszym zadaniem jest wysupłać ją, oddzielić i zbadać każdy jej cal[1].

Sam Watson przyjmuje nieoficjalną funkcję osobistego kronikarza Holmesa, z czego jest całkiem rad, wszak tajemnicza i niezbadana natura detektywa nie daje mu spokoju – jest dlań przedmiotem fascynacji.

Zadziwiło mnie jednak, że laury za prawidłowe rozwiązanie zagadki wcale nie przypadły w udziale Holmesowi… Zresztą, tak jak w kolejnej opowieści, czyli Znaku czterech. Tym razem monotonny tryb życia naszych dwóch dżentelmenów przerywa kobieta wyjątkowej urody, która potrafi zmiękczyć niejedno męskie serce, o czym Watsonowi szybko przychodzi się przekonać. Zjawia się ona z problemem natury bardzo delikatnej, bowiem chodzi o tajemnicze zaginięcie jej ojca. Nie jest to jednak jedyna tajemnica związana z tą sprawą – pojawia się też morderstwo, którego ofiara zapadnie w pamięć bohaterom na długo, jeśli nie na zawsze, z racji przerażającego wyrazu twarzy, z którym została odnaleziona. Fakt, że miejscowe gazety całe zasługi za rozwiązanie zagadki przypisały policji, woła o pomstę do nieba, panie Doyle!

Ostatnią z trzech historii zawartych w tym tomie jest Pies Baskerville’ów – szalenie intrygująca opowieść z fantastycznym wątkiem, bowiem opiera się na legendzie krążącej w rodzie Baskerville’ów, mówiącej o przerażającym, niebezpiecznym, ogromnym psie, który nęka rodzinę w ramach klątwy rzuconej na nią lata temu jako karę za popełnione przewinienia jednego z jej członków. Holmes podejmuje się zadania rozwikłania zagadki śmierci przedstawicieli rodu, co naturalnie – udaje mu się. Przenikliwość umysłu pańskiego bohatera jest dla mnie wzorem! Co ciekawe, Holmes widzi rozwiązanie zagadek tam, gdzie nikt inny nie zdecydowałby się ich szukać. W końcu, jak mówi:

Świat jest pełen rzeczy oczywistych, których ludzie w ogóle nie spostrzegają[2].

Sir Doyle, dla mnie to jest mistrzostwo świata, stworzyć postaci tak proste w konstrukcji, ale jednocześnie tak inteligentne i fascynujące. Podobnie z zagadkami kryminalnymi, pozornie łatwymi, których złożoność jednak czyni z nich historie nader porywające i zapadające w pamięć. Kolejną rzeczą, która tak mocno odróżnia pańskie dzieło od tych współczesnych, jest język. W powieściach z dzisiejszych czasów dominuje albo niczym niewyróżniający się, mdły i bezbarwny, albo ostry, brutalny i nierzadko wulgarny. Język obecny w opowieściach o przygodach Holmesa – to istna poezja! Plastyczny, soczyście barwny i dystyngowany, z wyraźną naleciałością pańskich czasów. Piękno i klasa sama w sobie!

Zapraszając pana do siebie, Sir, obawiałam się, że nie podołam tej wizycie, że piętno współczesnych kryminałów odcisnęło się na mnie tak mocno, iż nie dam rady zachwycić się pańskim literackim dokonaniem. Nic bardziej mylnego, Sir! Na czas tego spotkania wyparłam z pamięci wszystkie dotychczasowe lektury i rozpłynęłam się w klimacie mglistego i dżdżystego Londynu, po którego mrocznych zakamarkach oprowadzili mnie dwaj dystyngowani dżentelmeni, którzy już na stałe zapiszą się w kanonie najlepszych znanych mi postaci fikcyjnych.

Dziękuję za to, Sir Doyle. Za wspaniałe historie, za Holmesa i Watsona, za klimat, styl i język. Za to, że pan był, jest i będzie, bo klasyka zawsze jest nieśmiertelna, tak jak pan.

Ocena: 6/6




[1] A. Conan Doyle, Sherlock Holmes, tom 1, Zysk i S-ka, Poznań 2014, s. 51.
[2] Tamże, s. 318.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka.

wtorek, 22 kwietnia 2014

To nie jest kraj dla starych ludzi - Cormac McCarthy





tłumaczenie: Robert Sudół
tytuł oryginału: No Country for Old Men
wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
data wydania: 15 stycznia 2014
ISBN: 9788308053065
liczba stron: 324


Gdy po ostatnim wznowieniu Drogi Cormaca McCarthy’ego blogosferę opanował szał na pochlebne recenzje tejże książki, czułam się jak wyrzutek. Pewnego dnia i ja, wiedziona licznymi peanami na cześć tej postapokaliptycznej wizji świata (a raczej Ameryki), skusiłam się na tę lekturę. I podobało mi się – zadowolona z lektury byłam, nie przeczę, ale żeby się nią aż tak zachwycać? Co to, to nie. Jednak nie zapomniałam o McCarthym na dobre. Wiedziałam, że pewnego dnia do niego wrócę.

I tak też się stało, choć nie w sposób bezpośredni. Pewnego razu zasiadłam przed ekranem, by obejrzeć filmową adaptację jednej z jego książek, o którą pokusili się bracia Coen (Ethan i Joel), mianowicie To nie jest kraj dla starych ludzi. Film oglądałam już ładnych parę lat temu, ale wrażenie, jakie na mnie zrobił, pamiętam po dziś dzień – ogromne! Nie tylko za sprawą samej fabuły, co odtwórców głównych ról, czyli Tommy’ego Lee Jonesa oraz Javiera Bardema. Szczególnie Bardema… Na samo jego wspomnienie mam ciarki na plecach. Ale o filmie może dodam jeszcze kilka słów później, tymczasem słów kilka o jego powieściowym pierwowzorze.

McCarthy stworzył historię, która na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym. Ten pierwszy rzut oka to nic innego jak zapoznanie się z blurbem. Ameryka, pogranicze Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Mężczyzna (Llewelyn Moss) odnajduje na odludziu porzucone auta i zwłoki mężczyzn wokół nich. Po wstępnych oględzinach okazuje się, że w jednym z aut znajdują się narkotyki. Szybko rzuca mu się w oczy walizka z kilkoma milionami dolarów w środku. Nie zastanawia się długo – zabiera pieniądze ze sobą. Jednak o tę własność ktoś postanawia się upomnieć i robi to przy pomocy bezwzględnego i psychopatycznego mordercy, Antona Chigurha. I tak rozpoczyna się brutalna i krwawa zabawa w kotka i myszkę – jeden goni a drugi ucieka.

Ten, który goni, zdobywa swoje cele siłą, przemocą i nierzadko morderstwem. Ludzie, którzy ze spotkania z nim wychodzą cało, śmiało mogą mówić, że przytrafiło im się największe szczęście, jakie można sobie wyobrazić (choć często nie mają świadomości, że od utraty życia dzieli ich tylko włos). Anton w sposób bezwzględny prze naprzód, depcząc po piętach Llewelynowi, ale ten, niczym duch, ciągle mu umyka. Obaj z kolei uciekają przed stróżami prawa, których reprezentuje szeryf, Ed Tom Bell – człowiek może nie tyle niepasujący do tych twardych, przestępczych realiów, co wybitnie wyróżniający się na ich tle. Człowiek, który wierzy w prawo, sprawiedliwość i… w dobro. I tak pisarz zestawia ze sobą dwóch skrajnie różnych mężczyzn reprezentujących antagonistyczne wartości, tj. dobro i zło. Co ciekawe, robi to przy pomocy postaci, które nie okazują emocji, są twarde i niezwykle oszczędne w słowach. I to właśnie najmocniej poraża i fascynuje w tej powieści: ukazanie najczystszego zła, agresji, przemocy i brutalności bez grama emocji – mistrzostwo samo w sobie.

Smaczku To nie jest kraj dla starych ludzi dodaje styl autora: najkrócej mówiąc, szalenie oszczędny – we wszystkim. Dialogi są krótkie, bardzo chaotyczne i przesadnie proste. Często stanowią zlepek różnych myśli bohaterów, którzy w jednej chwili decydują się je wszystkie wyartykułować. Zapewne każdy czytelnik oswojony jest z konstrukcją powieści, w której dialogi wyróżnia się za pomocą myślników – u McCarthy’ego tego nie ma. Trzeba do tego przywyknąć, a nie jest to łatwe, przynajmniej na początku lektury. Wszystko to sprawia, że powieść śmiało można zakwalifikować do tych z kręgu „trudne w odbiorze”, co nie znaczy, że w ogóle nie jest możliwe oswojenie się z nią. W moim przypadku było wręcz przeciwnie: im dalej w nią brnęłam, tym mocniej czułam się zahipnotyzowana.

Cormac McCarthy Drogą mnie nie kupił, jak to się mówi, ale To nie jest kraj dla starych ludzi zdecydowanie tak. Powieść jest świetna, mimo że pod względem technicznym można jej zapewne wiele zarzucić. Te dialogi, które nie wszystkim przypadają do gustu, zdecydowanie lepiej wypadają w ekranizacji – tu już nie są tak suche i chaotyczne – jednak zamysł autora, aby bohaterowie pozostawali twardymi i bezwzględnymi facetami, którzy niczym cyborgi uczuć nie znają, został zachowany. Javier Bardem szczególnie dobrze o to zadbał. Wydaje mi się, że odtwórcy roli Chigurha nie można było lepiej wybrać. Jego styl gry aktorskiej i jakże surowa, ostra, męska uroda dopełniły dzieła.

To nie jest kraj dla starych ludzi to książka, jak dla mnie, szalenie trudna w ocenie, jednak to, co autor chciał nam za jej pomocą przekazać, to jak uwypuklił walkę dobra ze złem, przemawia do mnie totalnie, dlatego innej noty jak bardzo dobra ostatecznie mieć nie może.

A komu tę książkę polecam? Fanom McCarthy’ego chyba nie muszę, bo oni na pewno już ją dobrze znają. Chyba, że uchowały się jeszcze jakieś wyjątki – to śmiało! Polecam ją też otwartym na nowości i nieobawiającym się wyzwań fanom eksperymentów literackich. Czy to książka tylko dla mężczyzn? Absolutnie nie. Duże dziewczynki, które lubią niegrzecznych chłopców, tą lekturą powinny być zachwycone…

Ocena: 5/6


sobota, 19 kwietnia 2014

Święta Wielkanocne 2014





Zdrowych, pogodnych
Świąt Wielkanocnych,
pełnych wiary, nadziei i miłości.
Radosnego, wiosennego nastroju,
serdecznych spotkań w gronie
rodziny i wśród przyjaciół
oraz wesołego "Alleluja"
życzy Książkówka.

P.S. Znajdźcie trochę czasu na książki. :)

piątek, 18 kwietnia 2014

Arcanus Arctica - Dariusz Pawłowski





wydawnictwo: Novae Res
data wydania: 2014
ISBN: 9788379420315
liczba stron: 278


Rozległe połacie skute lodem. Przejmujące zimno, które niczym szpikulec kłuje w skórę i zmusza do dawkowania jak najmniejszych haustów powietrza. Przenikliwy wiatr, który wdziera się w każdy zakamarek. Niesamowity, choć wyczerpujący dla zwykłego śmiertelnika taniec dni polarnych z nocami, w których słońce nie zachodzi lub nie wstaje wcale przez długi czas. Wybitnie srogi i surowy klimat, w którym przetrwać są w stanie tylko najsilniejsi. Jednym słowem – Arktyka.

W takiej scenerii toczy się fabuła książki Dariusza Pawłowskiego pt. Arcanus Arctica. Przyznaję, że właśnie to otoczenie oraz intrygujący tytuł powieści najmocniej zachęciły mnie do bliższego zapoznania się z nią. Jeśli dodać do tego obecność wątku kryminalnego, to dla fana historii okraszonych zbrodnią – którym bez wątpienia jestem – książka staje się absolutnym must-read. Dzieła dopełnia blurb, który nakreśla wydarzenia rozgrywające się na biegunie. Ciekawi, co pewnego razu tam się wydarzyło?

Mamy początek lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Na jednej ze stacji naukowo-badawczych na Arktyce przebywa ekspedycja złożona ze świetnie wyszkolonych specjalistów z Polski. Dowodzi nimi sympatyczny, ale jednocześnie twardo trzymający w ryzach całą grupę szef misji – Henryk Arctowski. Zdaje się, że mężczyzna wszystko ma pod kontrolą, a cała wyprawa trwająca już od dziesięciu miesięcy przebiega w spokoju i powoli zmierza ku końcowi. Zanosi się na to, że pragnienie Arctowskiego, by wrócić do kraju z załogą całą i zdrową najpewniej się spełni. Ostatecznie dzieje się inaczej, bowiem pewnego dnia ginie jeden z członków wyprawy. W rezultacie poszukiwań mężczyzna zostaje znaleziony martwy. Początkowo szef misji podejrzewa wypadek, jednak dokładniejsza analiza miejsca zdarzenia oraz zwłok wskazuje na morderstwo.

Tymczasem w Polsce dochodzi do dramatycznych wydarzeń. Z dnia na dzień zostaje wprowadzony stan wojenny, bieda szerzy się na ogromną skalę, żywność można kupować na kartki i wszystkich ogarnia niepokój. Sytuacja zaognia się na tyle, że konflikt wykracza poza granice kraju. Pojawia się groźba trzeciej wojny światowej. Informacje o tym wszystkim docierają na Arktykę i dodatkowo wzburzają i tak już pełen napięcia nastrój badaczy. Nie dość, że wśród nich najpewniej jest morderca, to w dodatku komunikacja radiowa urywa się i nie mają jak skontaktować się z krajem, by dowiedzieć czegoś o losie ich rodzin…

Czego jak czego, ale doskonałego tła dla rozgrywającego się dramatu nie da się tej książce odmówić – naprawdę Arktyka jest strzałem w dziesiątkę. Sam jej klimat daje historii odpowiednio dużą dawkę grozy i napięcia. W zasadzie żałuję, że autor nie skupił się tylko na niej, bo mamy tu też inne miejsca akcji, np. Moskwę. Za dużo jest też wątków związanych z działaniami wojennymi w Europie. Naprawdę powieść Pawłowskiego nie straciłaby, gdyby okroić ją z tych fragmentów i skupić się na akcji na biegunie.

Plusem Arcanus Arctica są też bardzo plastyczne opisy, czy to przyrody, czy konkretnych zdarzeń (np. gdy jeden z bohaterów ma halucynacje i majaczy pod wpływem gorączki – wierzcie mi, że jest tu czego się przestraszyć, choć książka sama w sobie do nurtu horroru absolutnie nie zalicza się).

Całość wypada naprawdę dobrze. Lekki styl i prosty język sprawiają, że książkę czyta się szybko i przyjemnie, choć chwilami miałam wrażenie, że autora fantazja poniosła troszkę za bardzo i zawarł w niej ociupinę za dużo… Kto dotrze do rozdziału zatytułowanego Czterej jeźdźcy apokalipsy, ten na pewno przekona się, co miałam na myśli.

Zdecydowanie autor ma ten polot, wyobraźnię i talent, które należałoby teraz solidnie szlifować, pisząc kolejną powieść. Ja na pewno chętnie ją przeczytam, jeśli tylko ukaże się i trafi w moje ręce.

Ocena: 4.5/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuję jej Autorowi.

środa, 16 kwietnia 2014

Rozstrzygnięcie III Konkursu urodzinowego



Mała prośba. Sprawdźcie proszę jaki macie adres Książkówki w blogrollach. Jeśli ten z końcówką "blogspot.com" to zmieńcie go na: http://www.ksiazkowka.pl. :) Z góry dziękuję. :)

***********

Kochani, dokładnie trzy lata temu tj. 16 kwietnia 2011 rozpoczęłam swoją przygodę z blogowaniem oraz recenzowaniem/opiniowaniem przeczytanych przeze mnie książek i obejrzanych sporadycznie filmów czy seriali. Trzy lata to kawał czasu, choć wiem, że są osoby, które robią to znacznie dłużej ode mnie. Mimo wszystko cieszę się, że mimo upływu czasu to, co robię nadal daje mi tyle frajdy, co na początku. :) Czy będziemy świętować czwarte urodziny Książkówki? Okaże się za rok, ale jest to całkiem możliwe. :) Tymczasem zapraszam na kawę i ciacho. ;)



Teraz kwestia kluczowa dzisiejszego wpisu, czyli rozstrzygnięcie mojego konkursu. Najpierw kilka moich przemyśleń na temat Waszego udziału w nim. Po pierwsze i najważniejsze, posty z zasadami konkursu ZAWSZE czytajcie od deski do deski. Myślałam, że to jest dla wszystkich oczywiste, ale jednak nie było. W podpowiedziach konkursowych pisałam, że wśród 3 najchętniej odwiedzanych wpisów na moim blogu jest ten z recenzją polskiego autora. Wielu z Was zmniejszało sobie na własną prośbę szansę na wygraną, zwyczajnie go nie podając. Druga sprawa to taka, że bardzo spodobało Wam się ściąganie tytułów od innych uczestników i robienie z nich mixu - zgodnie z regulaminem wygrywa osoba, która jako pierwsza odgadła pożądane tytuły, więc powtarzanie tych samych co i rusz naprawdę nie miało sensu. :) Rozumiem jednak, że mieliście w głowach jakiś swój "system" na mój konkurs. :)

Większość z Was celowała w tytuły, które omawiałam już jakiś czas temu, a ostatecznie chodziło w większości o tytuły, których recenzje pojawiły się u mnie stosunkowo niedawno. :) Tak, ja też byłam tym faktem zaskoczona przeglądając listę postów i szukając tych o największej liczbie wyświetleń. Jak przedstawia się ta TOP trójka?

1. "Rudy. Prawo do życia" Jack Ketchum
2. "Chiny od góry do dołu" Marek Pindral

Cztery osoby trafiły w "Bridget Jones. Szalejąc..." i dwie w "Chiny...". Jednak tylko jedna trafiła  w dwa tytuły, czyli "Bridget Jones. Szalejąc..." oraz "Chiny..." i jest nią... TA DAAAM:

Marta Kor

Serdecznie gratuluję! :) Za chwilę się z Tobą skontaktuję, a już teraz proszę Cię o wybranie dwóch tytułów z Kuferka, które podasz mi mailowo. 

A od maja Kuferek powraca!

niedziela, 13 kwietnia 2014

Od wyszukiwarki do Książkówki droga krótka... #1





Drodzy parafianie, nim przejdę do kwestii kluczowej dzisiejszego wpisu pragnę przypomnieć Wam o III Konkursie urodzinowym Książkówki, który to kończy się w najbliższy wtorek o 23:59. Jeśli ktoś jeszcze nie wziął w nim udziału (a chciałby), to niewiele czasu mu zostało. :) Zapraszam!


********************

Od dawna już obserwuję na waszych blogach wpisy z hasłami z wyszukiwarek, dzięki którym inni trafiają do Was. Sama też nosiłam się z zamiarem wprowadzenia tego pomysłu u siebie. Haseł już troszkę się uzbierało, więc co jakiś czas będę serwować Wam te najsmakowitsze. :) Oto i pierwsza porcja haseł, dzięki którym po nitce do kłębka dotarliście na Ksiażkówkę - styl oraz pisownia zawsze będą zachowywane, nie będę ich poprawiać. :)

- historie malych mordercow -
Małych wiekiem, wzrostem czy duchem? Nieważne zresztą, bo u mnie była mowa tylko o tych "największych", najlepszych w swoich fachu. ;)


- szwedzka piosenkarka ulalala - 
Ulalala? To przywodzi mi na myśl jakieś egzotyczne rejony np. Karaiby, ale ma być szwedzka piosenkarka... Obawiam się, że moja znajomość tego jakże głębokiego hasła "ulalala", w odniesieniu do tekstów piosenek ogranicza się tylko do poniższego klipu. :)


 - 100 lat. strzele browara za twoje zdrowie - 
Dziękuję... Wzruszyłam się, naprawdę...

- jaki można dać status na fb zeby chłopak sie zamartwił - 
Żeby się zamartwił? Proponuję wstawić w poście zdjęcie USG zaawansowanej ciąży i podlinkować go z imienia i nazwiska do rzeczonego chłopaka. Gwarantuję, że się zamartwi. :D

********************

Na koniec jeszcze Liebster Blog Award po raz ... nie mam pojęcia który. :) Tym razem zaprosiła mnie Marcelina, która bloguje tutaj. Za zaproszenie dziękuję i na pytania odpowiadam.

1. Czy od zawsze byłeś  molem książkowym i uwielbiałeś czytać książki?

Nie, nie od zawsze, choć zapędy do czytania wyssałam z mlekiem mamy, która w czasach swej młodości wręcz połykała książki. :) Książkami mocniej zainteresowałam się w pierwszej klasie liceum, a na dobre "wzięło mnie" na studiach.

2. Jakie gatunki książek lubisz czytać najbardziej? Dlaczego?

Thrillery, kryminały, horrory... Dlaczego? Bo lubię się bać czytając książki a im bardziej strachy w nich zawarte są realistyczne, tym lepiej. :)

3. Czy lubisz oglądać ekranizacje książek, które przeczytałeś wcześniej?

Zależy od książki - niektórych tak, a innych nie. Ekranizacja "Igrzysk śmierci" nie bardzo mi się spodobała, dlatego filmu na podstawie drugiej części do tej pory nie widziałam.

4. Jeśli tak, to która ekranizacja Cię zawiodła?

Jak wyżej. :) Dodam tu jeszcze amerykańską wersję "Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet" - ta z Danielem Craigiem. Spłaszczyli w niej Lisbeth tak mocno, jak to tylko było możliwe...

5. W jakiego bohatera książkowego chciałbyś zamieniać się każdej nocy podczas snu?

Pamiętacie małą Claudię z "Wywiadu z wampirem", która się nie starzała? Nią chciałabym być nocami. Może nie w każdą z rzędu. ;)

6. Jakie nadprzyrodzone umiejętności bohatera książkowego chciałbyś posiadać każdego dnia?

Chciałabym móc siłą umysłu nakłonić kogoś do robienia tego, czego od niego oczekuję. Na przykład: Kochanie...wyrzuć śmieci... Na co Kochanie zerwałoby się na równe nogi, niemal w locie złapało worek ze śmieciami i w te pędy pobiegło go wyrzucić. ;)

7. Czy potrafiłbyś wybrać rodzinę z książki, z którą chciałbyś spędzić tegoroczne Święta Wielkanocne?

Kiedyś myślałam o Ani Shirley, ale teraz nie wybrałabym chyba żadnej rodziny literackiej zważywszy, ze czytam głównie o mordercach, psychopatach itd. ;)

8. Czy wolisz czytać książki pojedyncze, czy może złożone z kilku tomów np. serie, trylogie?  Dlaczego?

Lubię obydwie opcje. :) Żałuje tylko, że MILLENNIUM skończyło się na trzech tomach...

9. Czy  miałeś okazję być na ciekawym konwencie, spotkaniu bądź targach nie tylko o tematyce książkowej?

No nie, nie miałam... :( Wstyd wielki, ale kiedyś to nadrobię i Was tam poznam. O! :)

10. Na kogo spotkanie autorskie wybrałbyś się jutro, gdybyś miał taką możliwość?

Wiadomo przecież, że Stephena Kinga. :) I Stiega Larssona gdyby żył.

11. Dlaczego zacząłeś swoją przygodę z blogiem o tematyce książkowej? Co Cię skłoniło do tej decyzji?

W zasadzie to był impuls. Pomyślałam, że może warto spróbować, choćby po to by ćwiczyć warsztat. I wiecie co? Nie żałuję. :)


Udanej niedzieli Kochani! :)

piątek, 11 kwietnia 2014

Trybunał dusz - Donato Carrisi




tłumaczenie: Jan Jackowicz
tytuł oryginału: IL TRIBUNALE DELLE ANIME
wydawnictwo: Albatros
data wydania: 21 marca 2014
ISBN: 9788376598093
liczba stron: 448


Są takie książki, które wciągają czytelnika w swój świat dość szybko – wystarczy kilka pierwszych rozdziałów. Są też takie, których akcja porywa dopiero pod koniec. Nie brak też takich, które nie fascynują wcale, żujemy je niczym gumę, niemal bezwiednie, a gdy smak przestaje być zauważalny – wypluwamy i sięgamy po następną. Jednak bywają też takie, które pochłaniają bez reszty niemal natychmiast, już po pierwszej przeczytanej stronie. A gdybym Wam powiedziała, że istnieje taka książka, w której czytelnik zatraca się już po pierwszym zdaniu – uwierzylibyście?

Trup otworzył oczy[1].

Tak rozpoczyna się powieść, w którą wsiąkłam bez reszty od samego początku. Po kilku zdaniach wiedziałam już, że moja fascynacja nie minie aż do ostatniej strony. Po kolejnych kilkudziesięciu – że tytuł trafi do top listy bieżącego roku. Jeszcze nie wiem, na którym miejscu będzie widniał (na pewno wysoko), ale wiem, że zwieńczy go nazwisko włoskie – Donato Carrisi. Autor jak dotąd stworzył cztery powieści, z czego dwie ukazały się na naszym rynku, tj. Zaklinacz i Trybunał dusz. O tym drugim dziś Wam opowiem. Postaram się możliwie krótko nakreślić fabułę tej szalenie intrygującej książki. Chcąc zdradzić niewiele, będzie to zadanie wybitnie niełatwe ze względu na silne powiązania między wątkami…

Sandra Vega jest młodą kobietą, mieszkanką Rzymu, policjantką i wdową. W wieku zaledwie dwudziestu dziewięciu lat traci męża w tajemniczych okolicznościach. David każdego dnia narażał się na utratę życia, a w najlepszym razie – zdrowia, ze względu na zawód, który tak mocno kochał. Poniekąd ten zawód przyczynił się do jego śmierci, bowiem okazuje się, że David odkrył nielegalną działalność związaną z jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic Kościoła, tj. Trybunałem Sumienia. Trybunał ów zajmuje się osądzaniem grzechów, których rozgrzeszyć nie może „zwykły” ksiądz – jego dokumentacja stanowi swego rodzaju archiwum zła, a penitencjariusze, którzy badają konkretne przypadki, mają za zadanie skrupulatnie je analizować, a gdy zajdzie taka potrzeba, zgłosić sprawę odpowiednim służbom w możliwe najdyskretniejszy sposób. Jak się okazuje, niektórzy z nich za mocno wczuwają się w swoje role…

Tymczasem ślad ginie po pewnej studentce. Lara dosłownie rozpływa się w powietrzu, znikając z zamkniętego od wewnątrz mieszkania. Policja spodziewa się, że dziewczyna została uprowadzona. Z kolei przypadek sprawia, że na oddział intensywnej terapii jednego ze szpitali trafia mężczyzna, wobec którego pada podejrzenie popełnienia kilku brutalnych morderstw. Wobec tego obie sprawy wydają się łączyć, jednak dwaj agenci Trybunału, Marcus i Clemente, mają inne podejrzenia i zamierzają ich dowieść.

Wkrótce drogi Sandry i agentów zbiegają się. Czy Trybunał ma jakiś związek ze śmiercią Davida? Czy tajemniczy pracownik Interpolu, który oferuje pomoc Sandrze, rzeczywiście chce jej pomóc? A może drogi śledztwa wiodące do Trybunału są niczym ślepe zaułki? To tylko część pytań, które nasuwają się w toku fabuły. Właściwie im dalej w las, tym więcej drzew. Dopiero zakończenie przynosi ulgę krążącemu niczym dziecko we mgle czytelnikowi. Łatwo zgubić orientację, dlatego skupienie podczas lektury jest wymagane – i dobrze, bo im prostsze śledztwo, im jaśniejsze motywy zbrodni, tym nudniej. Na szczęście nuda – to ostatnie czego można spodziewać się po thrillerze Donata Carrisiego. Wiele zdarzeń i wątków oraz systematycznie pojawiający się nowi bohaterowie – to jedna z silnych stron Trybunału dusz. Co ciekawe, autor potrafił te elementy tak umiejętnie wyważyć, że przy odrobinie dobrej woli nie ma szans, by się we wszystkim pogubić, chyba że czytamy książkę po tak zwanych łebkach.

Sam pomysł, aby wykorzystać Penitencjarię Apostolską jako temat przewodni powieści dowodzi, że nawet w najbardziej oklepanym wątku można znaleźć coś, po co inni pisarze sięgają rzadko. Przecież motyw Kościoła w thrillerach wałkowany był już multum razy i to, zdawałoby się, we wszelkich możliwych odmianach, a jednak zostało jeszcze coś, na czym można zbudować solidne fundamenty dla znakomitej powieści – Carrisi to udowodnił.

Donato Carrisi (http://www.donatocarrisi.it) 
To jeszcze nie koniec plusów. Kolejnym jest świetne (choć zmienne) tło powieści: najpierw śledzimy akcję z perspektywy dusznego, ale bardzo klimatycznego Rzymu, w otoczeniu  zabytków architektury, pięknych kościołów i doskonałych dzieł malarskich; na chwilę wpadamy też do Paryża, Meksyku, Kijowa czy skażonego promieniowaniem po wybuchu w Czarnobylu miasteczka widma, jakim jest Prypeć. Tak, akcja dzieje się nawet w miejscu, które, ze względu na ziejącą zewsząd pustkę i zniszczenie, mogłoby posłużyć za tło niejednego horroru. I wierzcie mi, autor wiedział, jak wydobyć z niego to, co najmroczniejsze, jak wywołać w czytelniku gęsią skórkę…

Kończąc już te moje peany na cześć Trybunału dusz, dodam jeszcze, że szukając po skończonej lekturze opinii na temat tego tytułu na Lubimy Czytać, trafiłam na taką, w której użytkowniczka porównuje autora do Maxime’a Chattama. Uśmiechnęłam się w duchu, bowiem identyczne porównanie nasunęło mi się już po kilkunastu stronach lektury. Owszem, Carrisi może śmiało stanąć w szranki z Chattamem, mimo że Francuz stoi niewiele wyżej dzięki swojej niebywałej umiejętności tworzenia klimatu grozy – na tym polu Chattam nadal wygrywa, jednak kto wie, czy Carrisi, z upływem czasu i po nabraniu jeszcze większego doświadczenia pisarskiego, zwyczajnie go nie pokona. Z ręką na sercu mówię Wam, że jest to możliwe, choć więcej pewności nabiorę, gdy lekturę Zaklinacza będę miała już za sobą. A to już niebawem!

Ocena: 5.5/6




[1] D. Carrisi, Trybunał dusz, Albatros A. Kuryłowicz, Warszawa 2014, s. 7.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu ALBATROS Andrzej Kuryłowicz.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Przetrwałam. Życie ofiary Josefa Mengele - Eva Mozes Kor, Lisa Rojany Buccieri





tłumaczenie: Teresa Komłosz
tytuł oryginału: Surviving the Angel of Death. The Story of a Mengele Twin in Auschwitz
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
data wydania: 6 lutego 2014
ISBN: 9788378397045
liczba stron: 160



Josef Mengele – nazwisko to odbija się szerokim i głębokim echem w świadomości każdego, kto choć w minimalnym stopniu interesuje się poczynaniami nazistów na terenach obozów koncentracyjnych. Znany również jako Anioł Śmierci, kat skryty w ciele wyjątkowo przystojnego i sympatycznego z wyglądu mężczyzny. Jak bardzo ta delikatna uroda była niewspółmierna do tego, czego się dopuszczał, najlepiej wiedzą ci, którzy wyszli cało ze spotkania z nim – więźniowie obozów zagłady.

Oczkiem w głowie tego niemieckiego lekarza były bliźnięta – nie bez powodu. Wiadomo, że naziści pragnęli stworzyć nową „rasę panów”, która miała składać się z jedynie najczystszej krwi Aryjczyków. W tym celu powstała instytucja Lebensborn, która stworzyła sieć ośrodków, w których na świat przychodziło nowe pokolenie „nadludzi”. Jednym z największych zmartwień nazistów było to, że jedna ciąża zasilała szeregi aryjskie tylko o jedno dziecko, tymczasem oni chcieli, by nowa potęga świata rozrastała się możliwie jak najszybciej. Stąd zainteresowanie lekarzy nazistowskich bliźniętami i ciążami mnogimi. Próbowano więc odkryć, co sprawia, że kobieta zachodzi w ciążę mnogą. Mengele był kimś na kształt prekursora tych badań. „Materiał” potrzebny do ich przeprowadzenia był niezwykle łatwo dostępny podczas przesiedleń ludności do obozów. Niejednokrotnie sam nadzorował selekcję więźniów po ich transporcie do Auschwitz, wskazując pałką, z którą się nie rozstawał, kto od razu ma trafić do komory gazowej, a kto ma żyć dalej, wykonując katorżniczą pracę.

Szczególnymi względami (choć w gruncie rzeczy ciężko tak to nazywać) cieszyły się bliźnięta, o czym przekonały się siostry Eva i Miriam – dwójka z czwórki dzieci żydowskiego małżeństwa żyjącego przed wojną w Portz (Rumunia). Wedle relacji Evy – spisanej przy pomocy Lisy Rojany Buccieri w książce pt. Przetrwałam. Życie ofiary Josefa Mengele – do obozu w Auschwitz trafiły w 1944 roku, mając zaledwie dziesięć lat. Bardzo szybko trafiły do grupy innych bliźniąt poddawanym najróżniejszym, najwymyślniejszym i przede wszystkim najokrutniejszym eksperymentom pseudomedycznym, nad którymi pieczę objął sam Anioł Śmierci. To, czego dopuszczał się na tych Bogu ducha winnych dzieciach, przechodzi ludzkie pojęcie… Próby zmiany koloru tęczówek (czego częstym następstwem była ślepota), amputacje, wstrzykiwanie tyfusu (i innych chorób) i inne bolesne eksperymenty przeprowadzane często bez żadnego znieczulenia…

Przebywanie w Auschwitz było jak uczestniczenie każdego dnia w wypadku drogowym. Codziennie działo się coś przerażającego[1].

Również Evie i Miriam wstrzyknięto jakieś substancje. Eva cudem wybroniła się z następstw zastrzyku, ocierając się o śmierć i unikając jej dzięki silnemu organizmowi oraz heroicznej pomocy siostry (sama nie jadła, by móc odłożyć dla Evy odrobinę chleba). Gorzej było z Miriam, bo po wstrzyknięciu jej tajemniczej substancji, po której mocno podupadła na zdrowiu i po dłuższej rozłące z siostrą (Eva przebywała w szpitalu obozowym) stała się jednym z wielu obozowych muzułmanów (więźniowie, którzy poddali się, nie mając sił do walki z codziennością, którzy osłabli nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie). Jak się potem okazało, eksperymenty, które na niej przeprowadzono, przyczyniły się do zatrzymania rozwoju jej nerek – na poziomie dziesięcioletniego dziecka.

Dziewczynki cudem przetrwały pobyt w tym ziemskim piekle i po wyzwoleniu udało im się wrócić do Rumunii, gdzie miały nadzieję spotkać rodziców oraz siostry. Na miejscu okazało się, że z najbliższej rodziny prawie nikt nie przeżył, oprócz ciotki, u której mieszkały przez kilka lat. Potem wyjechały do Palestyny, spełniając prośbę ojca, który gorąco ich do tego namawiał, jeszcze zanim rozpoczął się cały ten koszmar. Eva ostatecznie osiadła w Stanach Zjednoczonych, gdzie założyła rodzinę i mieszka do dziś. Miriam zmarła w 1993 roku.

Tyle o ich życiu. Sama książka napisana jest bardzo lekkim i przystępnym językiem, by z łatwością mogła trafić do młodzieży – autorka chce, by młodzi ludzie mieli świadomość tego, czego dopuszczali się naziści – ku przestrodze. Odnośnie samych eksperymentów, nie ma tu zbyt wielu szczegółów. Wspomnienia Evy Kor są dość ogólne i pobieżne, czemu chyba trudno się dziwić, biorąc pod uwagę jej ówczesny wiek. Najmocniejszy jest tu wydźwięk emocjonalny, choć Eva w żaden sposób nie gra na emocjach czytelnika, niczego nie uwypukla, nie chwyta się dramatycznych opisów. Zresztą, nie musi tego robić – jej historia sama w sobie jest wystarczająco przerażająca.

W relacji Kor wyjątkowo mocno poraziło mnie jednak to, że była w stanie wybaczyć samemu Mengele. Nie wyobrażam sobie, jak wiele trzeba mieć w sobie siły, by móc powiedzieć „wybaczam” takiemu potworowi, jakim był Anioł Śmierci… Podziwiam ją za to całą sobą, a Was zostawiam z fragmentem jej Deklaracji Amnestii odczytanej w Auschwitz podczas obchodów pięćdziesiątej rocznicy wyzwolenia obozu, który sam w sobie jest wyjątkowym morałem tego tytułu:

Mam nadzieję, że swoim skromnym głosem kieruję do świata przesłanie wybaczenia, przesłanie pokoju, przesłanie nadziei, przesłanie ukojenia. Nigdy więcej wojen, nigdy więcej doświadczeń bez świadomej zgody tych, na których są przeprowadzane, nigdy więcej komór gazowych, nigdy więcej bomb, nigdy więcej nienawiści, nigdy więcej zabijania, nigdy więcej obozów takich jak Auschwitz[2].





[1] E. M. Kor, L. R. Buccieri, Przetrwałam. Życie ofiary Josefa Mengele, Prószyński i S-ka, Warszawa 2014, s. 57.
[2] Tamże, s. 153.


Oficjalna recenzja dla Lubimy Czytać - LINK.
Wyzwania: z uwagi na pochodzenie jednej z autorek - Czytam literaturę amerykańską.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Półmetek konkursu urodzinowego





Jesteśmy już prawie na półmetku III Konkursu urodzinowego Książkówki, więc pora zdradzić Wam czy padły już TE tytuły. Otóż, jeden z trzech obleganych na moim blogu tytułów padł już kilkakrotnie. :) Jednak cały czas jest to tylko jeden tytuł. Pora, by ktoś odgadł minimum dwa tytuły (że o trzech nie wspomnę). :)

Moja uwaga... Macie w podpowiedziach czarno na beżowym,  :P że wśród tytułów jest jeden polskiego autora. Dlaczego niektórzy z Was w ogóle takiego nie podali?? Sami odebraliście sobie większą szansę na wygraną... :) Nie powiecie mi chyba, że blogerom, którzy czytają książki (często opasłe tomiska) nie chciało się doczytać do końca postu z zasadami udziału w konkursie?? Hmm? :)

Zwróćcie też uwagę na mniej popularne tytuły, bo wielu z Was jak jeden mąż typuje same bestsellery. :)

Zapraszam do udziału każdego, kto jeszcze w zabawie nie brał udziału. Książki oraz gadżety czekają. :)

niedziela, 6 kwietnia 2014

Aventine - Agnes Obel, czyli Książkówka muzycznie!



Od dawna nosiłam się z zamiarem wprowadzenia Was w świat „mojej” muzyki, więc niech nastąpi ta wiekopomna chwila właśnie dziś, właśnie teraz… A nuż komuś z Was też przypadnie do gustu to czego słucham namiętnie… :) Nie przedłużając, zaczynamy!

Na pierwszy ogień pójdzie szalenie utalentowana, niespełna trzydziestoczteroletnia Dunka, Agnes Obel. Kobieta niepozorna – szczuplutka i drobna, ale skrywająca w sobie ogromne pokłady talentu wokalno-muzycznego oraz dobry słuch.



Pewnego razu na jednym z blogów (pozdrowienia dla Tomka i podziękowania za to, że dzięki niemu poznałam Agnes!) natknęłam się na recenzję jej ostatniego krążka pt. „Aventine”. Po odsłuchaniu tytułowego utworu przepadłam… Odpłynęłam w krainę szczęśliwości, gdzie sygnały ze świata rzeczywistego nie docierały, a jedyne co słyszałam to delikatna barwa głosu wokalistki.

Doskonałości tego krążka dopełniają tak charakterystyczne dla niego i idealnie się komponujące z Agnes, instrumenty smyczkowe i klawiszowe. Są obecne w każdym utworze – raz wysuwają się na pierwszy plan („Tokka”), innym razem są spoiwem łączącym całość, bez którego utwór odarty byłby z naturalnego piękna („Run Cried the Crawling”). W innych utworach zaś są jedynie tłem dla głębokiego głosu Agnes…

Całość hipnotyzuje, nie pozwala się od siebie uwolnić. Sprawia, że więzimy poszczególne utwory w umyśle i duszy nie chcąc się od nich uwolnić. Zresztą, po co od nich uciekać? Po co chować się przed tym, co piękne? :)

„Aventine” polecam każdemu, kto szuka w muzyce ukojenia, spokoju, spójnych dźwięków, charakterystycznej i intrygującej barwy głosu wokalistki, instrumentów, które swymi dźwiękami wywołują gęsią skórkę… Dźwięków, które po brzegi wypełniają nasz umysł i ciało…


P.S. W towarzystwie Agnes czytałam dwa pierwsze tomy Millennium Larssona. :) Jej głos komponował się z powieściami wyśmienicie!









piątek, 4 kwietnia 2014

Na bezludnym szlaku - C.J. Box





tłumaczenie: Elżbieta Piotrowska
tytuł oryginału: Back of Beyond
wydawnictwo: Albatros
data wydania: 7 marca 2014
ISBN: 9788376597607
liczba stron: 416


Jak głosi okładka książki, z którą spędziłam ostatnich kilka dni, droga kariery pisarskiej jej autora przebiegała bardzo podobnie do kariery Harlana Cobena, czyli zaczynał przeciętnymi powieściami, by ostatecznie stworzyć hit. O tym rzekomym hicie niestety tym razem się nie wypowiem, bo mój wybór padł na najnowszą powieść C.J. Boxa pt. Na bezludnym szlaku. Jak się ostatecznie przekonałam, cechy wspólne C.J Boxa i Cobena nie kończą się na podobieństwie kariery – jest jeszcze coś, co ich łączy. Najpierw jednak kilka słów o fabule.

Głównym bohaterem jest Cody Hoyt – policjant, alkoholik i dupek w jednym. Tak, dobrze czytacie – dupek, tak przynajmniej mówią o nim ludzie z jego najbliższego otoczenia, zaczynając od byłej żony, a kończąc na najlepszym przyjacielu. Cody nie popisał się jako mąż, więc żona zostawiła go, zabierając ze sobą ich syna i szybko znajdując pocieszenie w ramionach innego mężczyzny. Polem, na którym Hoyt był całkiem dobry, był jego zawód, ale też do czasu. W końcu jak długo można pracować z syndromem dnia wczorajszego, którego siła notorycznie przekłada się na ilość promili we krwi? Jest jednak na tym parszywym świecie ktoś, kto sprawia, że policjantowi chce się walczyć o kolejne dni w trzeźwości – nastoletni syn, Justin. Dla niego zapisał się do AA, dla niego dzielnie walczył z nałogiem, dopóki ten nie okazał się znów silniejszy…

Pewnego dnia w spalonym domu zostają odnalezione szczątki. Początkowo wszystko wskazuje, że był to nieszczęśliwy wypadek, ale kiedy Hoyt odkrywa, że ofiarą jest jego sponsor (inny członek AA, który sprawował niejako opiekę nad głównym bohaterem), staje się dla niego jasne, że było to dobrze przemyślane morderstwo. Okazuję się też, że może mieć z nim związek – jak wskazują poszlaki – organizator konnych trekkingów w Parku Narodowym Yellowstone. Co gorsza, na jednym z takich trekkingów znajduje się Justin. Świadomość Cody’ego, że najpewniej jego syn przebywa w towarzystwie mordercy, dodaje mu argumentów na rzecz powrotu do nałogu, ale ostatecznie kwestia życia dziecka bierze górę i rozpoczyna się dramatyczny wyścig z czasem.

Dramatyczny i krwawy, bo trup w książce Boxa ściele się gęsto, mimo że scen rodem z typowej sensacji nie jest tu aż tak wiele. Bohaterowie posiadają broń, niby też potrafią się nią posługiwać, ale częściej służy im jako straszak niż narzędzie zbrodni, dlatego Na bezludnym szlaku jest dla mnie bardziej thrillerem z akcentem sensacyjnym niż czystej rasy sensacją. To jednak nie zmienia faktu, że w fabule nie brakuje dobrze skrojonego tempa akcji oraz licznych jej zwrotów. Bardzo trafionym pomysłem jest według mnie umiejscowienie akcji w Parku Narodowym Yellowstone – dzika przyroda, niepewne szlaki, każdy dzień podróży w innym miejscu no i poczucie grozy, które wyziera zza każdego krzaka, trzaskającej gałęzi czy podejrzanych szelestów. Jednak mimo wszystko to ludzi trzeba się tu bać najbardziej…

Bohaterowie nie są zanadto wyraziści czy jakoś szalenie intrygujący, ale na pewno w jakimś stopniu są charakterystyczni: Cody ze swoim nałogiem oraz specyficznym poczuciem humoru wzbudza sympatię czytelnika; dwie nastoletnie uczestniczki trekkingu, jedna – stonowana, grzeczna, typ mola książkowego, druga – imprezowiczka, której tylko chłopcy w głowie – wyjątkowo irytująca postać… Słabiutko wypada czarny charakter – jest go w powieści mało i właściwie nie dowiadujemy się o nim niczego poza tym, że jest przebiegły. To jedna z najsłabszych kreacji czarnego charakteru, jaką w życiu miałam okazję poznać.

Na minus wypada również wątpliwy realizm niektórych zdarzeń, choć akurat na to starałam się przymknąć oko i cieszyć się zgrabnie poprowadzoną akcją. Powieść naprawdę czyta się dobrze i z zainteresowaniem.

I tu dochodzimy do kwestii tego, co łączy Boxa z Cobenem. Otóż, obydwaj panowie piszą powieści z nurtu thrillera i sensacji o wyjątkowo rozrywkowym charakterze. Nie wymagają szczególnego skupienia się na lekturze czy wnikliwego analizowania fabuły. Nie mają też niczego innowacyjnego, co sprawiłoby, że ich powieść na długo zapadnie w pamięć. Powieść C.J. Boxa to kolejne całkiem dobre czytadło na chwilę lub dwie – zupełnie jak w przypadku chyba większości książek Cobena.

Zatem nie pozostaje mi nic innego jak polecić Na bezludnym szlaku fanom sensacji spod znaku soft, niewymagających i rozrywkowych thrillerów oraz Harlana Cobena naturalnie.

Ocena: 4.5/6


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu ALBATROS Andrzej Kuryłowicz.

środa, 2 kwietnia 2014

Mroczne umysły - Alexandra Bracken





tłumaczenie: Maria Borzobohata-Sawicka
tytuł oryginału: The Darkest Minds
seria/cykl wydawniczy: Mroczne umysły tom 1
wydawnictwo: Otwarte
data wydania: 2 kwietnia 2014
ISBN: 9788375150476
liczba stron: 456


Jeśli twoje dziecko zachowuje się dziwnie, nienormalnie i podejrzanie, to wiedz, że coś się dzieje! Sparafrazowanymi słowami sławnego księdza najprościej rozpocząć opis wrażeń z lektury książki, która ostatnio zajmowała moje wolne chwile. Chodzi o bestsellerową powieść młodej, bo zaledwie dwudziestokilkuletniej pisarki, Amerykanki, Alexandry Bracken, pt. „Mroczne umysły” - pierwszy tom trylogii.

Dzieje się tu, oj dzieje, nie tylko z dziećmi (czy raczej młodzieżą), czyli głównymi bohaterami powieści, ale i z państwem, w którym toczy się akcja, czyli USA. Po dobrobycie, z którym zawsze było kojarzone, nie ma już najmniejszego śladu – Ameryka jest bankrutem. Największe i najważniejsze firmy splajtowały, procent bezrobocia rośnie z dnia na dzień, a politycy zdają się zamartwiać bardziej tym, czy uda im się utrzymać stanowisko niż tym, czy w kolejnych wyborach będzie komu iść do urn. Tym bardziej, że na skutek tajemniczej choroby zwanej OMNI-ą odsetek zdrowych a przede wszystkim żyjących dzieci drastycznie maleje. Z kolei te, które żyją, zaczynają zdradzać fakt posiadania nadnaturalnych zdolności np. potrafią czytać w myślach, siłą umysłu zmuszać kogoś do wykonania jakiejś czynności (na przykład włożenia do ust naładowanej broni i oddania strzału) czy wyrwania drzewa z korzeniami. Dla nich rząd stworzył specjalne miejsca, które oficjalnie są ośrodkami rehabilitacyjnymi, a naprawdę – obozami dla nieletnich.

Ruby – pierwszoplanowa postać książki – miała zaledwie dziesięć lat, gdy trafiła do obozu w Thurmond. Była jednym z wielu bezimiennych dzieci oznaczonym kolorem – dzieli się je według barw, które oznaczają konkretne zdolności, np. Zieloni – to dzieci ponadprzeciętnie inteligentne, a Pomarańczowi – potrafią wnikać w umysły innych ludzi. Są też Niebiescy, Czerwoni i Żółci. Wszyscy razem składają się na tzw. mroczne umysły – do nich zalicza się także Ruby. Choć podczas pierwszej selekcji udało się jej oszukać pracowników obozu, którzy zakwalifikowali ją jako Zieloną, to jednak znalazł się ktoś, kto wiedział, kim Ruby naprawdę jest, ktoś, kto postanowił dać jej nowe życie i wyzwolić z obozu. Jednak czy w świecie tak podłym i brutalnym, w którym liczy się tylko władza i własne dobro, można w pełni zaufać komukolwiek? Czy ktoś, kto wyciąga pomocną dłoń, rzeczywiście chce pomóc, czy jedynie ugrać na tym coś dla siebie?

Odpowiedzi na te pytania Ruby poznaje dość szybko. Kiedy w towarzystwie innych młodych ludzi zmierza do miejsca, w którym chcą odnaleźć człowieka, który ma zapewnić im schronienie, wie już, kto jest jej przyjacielem, a kto wrogiem, komu może ufać, a przed kim musi się ukrywać. Najbardziej jednak boi się samej siebie i tego, co w niej tkwi – potwora – jak sama go nazywa.

Przyznacie, że Alexandra Bracken nie wykreowała świata pełnego szczęścia i przyjaznych ludzi, wręcz przeciwnie – proponuje jedną z wielu ponurych wizji, które oferują autorzy powieści fantastycznych. W dodatku szybko daje się w tej wizji zauważyć tak często powielany schemat, w którym mamy do czynienia z jakąś klęską, która drastycznie wpływa na losy danego państwa czy całego globu, a główny bohater, próbując wyrwać się z tej szarej rzeczywistości, odbywa długą podróż w kierunku miejsca, które ma przynieść tak zwane „lepsze jutro”.

Negatywnie zaskoczyło mnie też to, że autorka bardzo pobieżnie potraktowała kluczowe dla powieści kwestie, tj. tajemniczą chorobę OMNI-ę czy pobyt bohaterki w obozie (na początku opowiada, jak Ruby do niego trafiła, a potem – ot tak, po prostu – przeskakuje kilka lat do przodu). Nie wiemy też, co konkretnie wywołało kryzys w Ameryce. Oczywiście istnieje prawdopodobieństwo, że pisarka nadrobi te niedociągnięcia w kolejnym tomie, ale i tak po lekturze pierwszego pozostawia to pewien niedosyt.

W prostym stylu i potocznym języku, którymi posługuje się ta młoda i początkująca dopiero pisarka, wyraźnie widać, że „Mroczne umysły” skierowane są do czytelników młodych i nie wątpię, że przez wielu nastolatków powieść zostanie odebrana bardzo pozytywnie i entuzjastycznie (co zresztą już się dzieje, jak wynika z tego, co zdążyłam zaobserwować).

Na koniec słowo odnośnie stwierdzenia umieszczonego na okładce, jakoby książka była najbardziej niepokojącą powieścią od czasów „Igrzysk śmierci”. Fanom trylogii Collins śpieszę z informacją, by nie spodziewali się historii podobnej do tej z Katniss w roli głównej – to nie ten klimat, nie ten styl. „Mroczne umysły” to opowieść zupełnie inna, której absolutnie nie należy porównywać do „Igrzysk...” Zresztą, kto chce, niech sam się przekona.

Ocena: 4/6

Oficjalna recenzja dla Lubimy Czytać - LINK.