środa, 30 lipca 2014

Rook - Graham Masterton





tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki
wydawnictwo: Replika
data wydania: 25 marca 2014
ISBN: 9788376742830
liczba stron: 278


Dziwnie czuję się, gdy po przeczytaniu książki któregoś z poczytnych i cieszących się uznaniem pisarzy mam odczucia zgoła inne od ich wielbicieli. Miałam już tak po lekturze dwóch książek Murakamiego i jednej Deavera (mam tu na myśli powieść pt. Mag). Do tego dość skromnego grona dołącza dziś kolejny autor, który posiada rzeszę fanów na świecie, ale mnie nie porwał i nie powalił na kolana tekstami, które dane mi było czytać. Chodzi tu o Grahama Mastertona. Już ładnych parę lat temu miałam okazję czytać jego Głód. Choć motyw przewodni książki był, według mnie, bardzo dobry, to nie uważam, by autor w pełni i należycie go wykorzystał – czułam pewien niedosyt. W ostatnich dniach znów przyszło mi spotkać się z pisarstwem tego pana i znów nie czuję się usatysfakcjonowana, ale najpierw słów kilka o fabule rzeczonej książki.

Głównym bohaterem powieści Mastertona pt. Rook jest Jim Rook – nauczyciel języka angielskiego, pod którego pieczą znajdują się uczniowie szkoły specjalnej. Jest to młodzież niełatwa we współżyciu, często po burzliwych przejściach (które nierzadko wciąż im towarzyszą) i wymagająca nieco większej uwagi w toku nauczania niż reszta ich rówieśników. Pewnego dnia jeden z uczniów tytułowego bohatera zostaje zamordowany. Jako sprawcę wskazuje się nadpobudliwego i podejrzanie zachowującego się chłopaka z tej samej klasy co ofiara. Jednak pan Rook, znając całkiem nieźle podejrzanego, ma poważne wątpliwości, czy to właśnie on jest sprawcą bestialskiego czynu. Samo rozwiązanie zagadki tego tragicznego w skutkach zajścia jest dużo bardziej zaskakujące niż mogłoby się wydawać i sięga tej materii, do której nikt nigdy nie chciałby się zbliżać…

Mroczna odmiana magii, voodoo, zło – to część tego, z czym przyjdzie się zmierzyć nie tylko głównemu bohaterowi, ale także każdemu czytelnikowi nowej książki Mastertona. I przyznam szczerze, że wątek nadprzyrodzony jest zdecydowanie najmocniejszą stroną tego tytułu. Opisany jest ciekawie, a sceny fantastyczne naprawdę potrafią przyprawić o ciarki na plecach.

Jednakże to jest stanowczo za mało, by uznać tę książkę za choćby dobrą. Powieść jest zdecydowanie zbyt prosta, zbyt banalna i przewidywalna. Pan Rook jest zbyt słodkim bohaterem jak na postać, która ma zmierzyć się z ciemnymi mocami. Uczniowie zadziwiająco szybko pojmują, z czym ich nauczyciel się zmaga i jeszcze szybciej dają temu wiarę. Jim Rook – to taki superman od walki z istotami nadprzyrodzonymi, który bardziej bawi niż wzbudza podziw czy respekt.

Rook – to powieść, która zdaje się być skierowana raczej do młodego czytelnika i to takiego, który nie wymaga zbyt wiele od tego typu opowieści. Wbrew pozorom nie jest to opowieść mroczna, która straszy. Rook – to powieść niezobowiązująca i – o dziwo – relaksująca, która na letni czas jest jak znalazł.

Graham Masterton po raz drugi mnie nie zachwycił, ale nie poddaję się i nie zamierzam tak łatwo odpuścić. Może kolejne moje spotkanie z jego twórczością pokaże mi, w czym konkretnie lubują się jego fani z całego świata. Który z jego tytułów możecie mi polecić?


Ocena: 3/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Replika.
Wyzwania: "Wyzwanie kryminalne".

****************************************************

Kochani, ogłoszenie kuferkowych zwycięzców z lipca może (ale nie musi) pojawić się z opóźnieniem. Uzbrójcie się w cierpliwość. :)

piątek, 25 lipca 2014

Wyspa na prerii - Wojciech Cejrowski





wydawnictwo: Zysk i S-ka
data wydania: 11 lipca 2014
ISBN: 9788377855256
liczba stron: 304


Morza szum, ptaków śpiew… Drinki z parasolkami, plaże z prażącym piaskiem… Nie, nie chodzi o wakacje pod palmami ani moje, ani autora książki, która ostatnio umilała mi czas i zabrała w daleką podróż – on na takie się nie pisze. Zamiast tego lubi wyzwania, przygody, zakątki niecodzienne albo surowe, często nieprzyjazne człowiekowi. Dlatego nie zdziwiło mnie, że miejsce, które stało się dla niego drugim (albo może lepiej – kolejnym) domem, znajduje się na prerii, gdzie hula wiatr, piach i pył wdzierają się w każde zakamarki, a ludzie mówią możliwie szybko i krótko, by niepożądane drobinki nie wdarły się do ich ust przy mocniejszym podmuchu. Tam, gdzie otoczenie najczęściej przybiera kolory szarości, czerwieni i wszędobylskiej rdzy.

Rzecz dzieje się współcześnie, w Arizonie, tuż przy granicy z Meksykiem. Dziki Zachód dawno przestał być dziki, ale mieszkańcy prerii wciąż o tym zapominają. Preria jest trochę dzika, trochę niepiśmienna. Nie jest zacofana! Po prostu poszła w inną stronę niż nasza cywilizacja. Posłuchajcie…[1]

Oj, jest o czym słuchać, gdy historie wychodzą z ust (tu: spod pióra) Wojciecha Cejrowskiego. Chyba każdy, kto choć raz obejrzał któryś z odcinków jego programów podróżniczych w telewizji lub przeczytał choć jedną z jego książek o tej samej tematyce, wie, że jest to niekwestionowany mistrz gawędziarstwa. Gawędziarstwa z polotem, podszytego humorem, nieraz ironią, z ogromną dawką wiedzy i inteligencji. Tego wszystkiego nie mogło zabraknąć również w najnowszej jego pozycji pt. Wyspa na prerii.

Jak to się stało, że tym razem autor wylądował w Arizonie? – zapytacie. A tego Wam nie zdradzę. W ogóle postanowiłam tym razem zdradzić jak najmniej z treści książki, bo i po co, skoro Wojciech Cejrowski zrobi to ode mnie po stokroć lepiej? Powiem Wam jedynie, że to książka pisana stylem jakże typowym dla tego znanego i cenionego podróżnika. Nie jest to żaden przewodnik ze zbiorem miejsc, które należy koniecznie zobaczyć, będąc w Arizonie. Książka opowiada raczej o tym, jak wygląda życie codzienne w tym dość surowym dla gringo miejscu, w którym każdy dzień przynosi niespodzianki i gdzie nikt nie uprzedzi nas o tym, co może nas tu spotkać, nikt nam nic nie doradzi – dla mieszkańców Arizony wszystko jest normą, z którą są tak oswojeni, że ciężko im choćby pomyśleć o tym, że ktoś może czegoś nie wiedzieć. Postanowiłeś wreszcie wysprzątać porządnie swój drewniany i trzeszczący domek na prerii za pomocą wiadra z wodą i szmaty? Błąd! Wszystko będziesz miał oblepione czerwonym pyłem – tu sprząta się wiatrem. Postanowiłeś zrobić pranie i wywiesić je na zewnątrz do wyschnięcia? Błąd, każdy Twój ciuch będzie w czerwonym pyle. Postanowiłeś wpaść z niezapowiedzianą wizytą do sąsiadów? Błąd, całkiem możliwe, że ten, zgodnie z prawem, odstrzeli ci rękę lub nogę (jeśli od razu nie zabije cię na miejscu), gdy tylko postawisz stopę na jego posesji.

Zapytacie może, co taki obieżyświat jak Cejrowski robi w miejscu, gdzie najbardziej pożądaną czynnością jest nicnierobienie? Dokładnie, nie robi nic, a jak już coś robi, to tylko wtedy, gdy musi: kiedy wysiądzie pompa od wody, kiedy silny wiatr zerwie dach z domu, kiedy trzeba jechać po świeży zapas margarity i limonek, kiedy kończy się pakowany lód, kiedy kornik w końcu zeżre nogi od krzesła, na którym autor siedzi co dzień na porczu (Cejrowski tym spolszczonym słowem określa porch, czyli konstrukcję, która jest jednocześnie i gankiem, i przyzbą tak charakterystyczną dla tamtych rejonów świata i którą często oglądamy w filmach). Na prerii nigdy nic się nie robi bez konieczności, bo na robienie czegoś w sposób spontaniczny jest zwyczajnie za gorąco.

A czy taki gringo jak Cejrowski w ogóle ma szansę dogadać się z miejscowymi? Czy może się z nimi zaprzyjaźnić? Może, ale jest to proces długotrwały i wymaga (chyba jak wszędzie) zaznajomienia się z obowiązującymi w stadzie zasadami (w Arizonie ludzie w istocie żyją niczym zwierzęta w stadach). Ty musisz ich dobrze poznać i robić to tak, by nikogo nie urazić i nie być wścibski – tak jak robią to oni. Mieszkańcy Arizony zdają się mieć nadprzyrodzone zdolności, bo mimo że nie przebywają fizycznie obok ciebie, to wszystko o tobie wiedzą. Wiedzą, że pompa ci wysiadła, że pranie porwał ci wiatr i zostawił na krzakach, że w wyjątkowo wrażliwe miejsce się poparzyłeś… Wiedzą wszystko, zaś o sobie powiedzą ci tyle, ile sami będą chcieli i w odpowiednim według nich momencie. Jak już ten dzień nadejdzie, to przekonasz się, ile jest barwnych życiorysów wokół. Jest facet, który zbiera od ludzi nagromadzone nerwy oraz stres i raz na jakiś czas wybucha, robiąc przy tym niemałą rewolucję (np. przeganiając na cztery wiatry natrętnych urzędników), jest żona listonosza, która miała bardzo, ale to bardzo bujną przeszłość, a teraz jest bardzo, ale to bardzo bogobojną matką pięciu synów[2]. Są też inne odważne kobiety, które po odbyciu służby wojskowej wróciły z mniejszymi lub większymi uszczerbkami na zdrowiu – jedna bez nogi, druga bez oka, ale z opaską w miejscu opustoszałego oczodołu i kolejna bez oka, ale za to z solidnym zapasem sztucznych gałek, które dobiera do stroju czy okoliczności (przy tym nie ma problemów z wymianą protezy przy rozmówcy w barze…).

I choć pewnie teraz wydaje się Wam, że całkiem sporo zdradziłam z tego, co serwuje lektura, to wierzcie mi, że jest to ledwie maleńki pierwiastek z tego, co opowie Wam Cejrowski. Czy muszę Was szczególnie zachęcać do poznania tej książki? Wydaje mi się, że nie. Czy muszę utwierdzać Was w przekonaniu, że jest wyśmienita i żal się z nią rozstawać? Też myślę, że nie, bo kto kojarzy autora, na pewno nie ma żadnych wątpliwości w tym względzie. Skuszę się jednak na pochwałę w kierunku wydawnictwa, które postarało się, by wydanie Wyspy na prerii było piękne i wysokiej jakości. Twarda oprawa, szycie, kredowy papier, wysokiej jakości zdjęcia… Małe wielkie cudeńko, które każdy nałogowy zbieracz książek musi mieć w swojej kolekcji.

Ktoś jeszcze ma wątpliwości, czy skusić się na tę książkę? Mam nadzieję, że nie, ale jeśli znajdzie się jeszcze taki rodzynek, to niech je czym prędzej porzuci. Wyspa na prerii urzeka, przywiązuje do siebie, uzależnia, a na koniec zostawia z dwoma skrajnie różnymi odczuciami. Po pierwsze, z radością, że tak wspaniałą podróż odbyliśmy, a po drugie ze smutkiem, że trwała tak krótko…

Ocena najwyższa z możliwych: 6/6





[1] W. Cejrowski, Wyspa na prerii, Zysk i S-ka, Poznań 2014, s. 7.
[2] Tamże, s. 99.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka.

wtorek, 22 lipca 2014

Pozytywnie nieobliczalni - Marcin Brzostowski






wydawnictwo: e-bookowo.pl
data wydania: 2014 
ISBN: 9788378593324
liczba stron: 189


Gdybym miała powiedzieć, co najlepiej charakteryzuje dzisiejsze czasy, to nie miałabym zbyt wielu problemów, by wyróżnić przynajmniej jedną cechę – pęd za pieniądzem i karierą. Jesteśmy tak zaganiani, zapracowani i tak mocno pragniemy zawodowego spełnienia, że często w tym szaleńczym pędzie gubimy to, co w życiu najcenniejsze i zapominamy o tym, co najbardziej się liczy. Rodzina schodzi na dalszy plan, przestajemy szanować zdrowie, a o tym jak bardzo te wartości były dla nas ważne, dowiadujemy się w chwili, gdy jest już za późno na ratowanie czegokolwiek, kiedy już zostajemy sami.

Rafał (lub też Marlon – jak kto woli), główny bohater powieści Marcina Brzostowskiego pt. Pozytywnie nieobliczalni, staje w takim momencie życia, w którym zaczyna docierać do niego, w jakiej pułapce tkwi on sam jak i jego koledzy po fachu. Jest młodym i dobrze radzącym sobie zawodowo prawnikiem. Pracuje w renomowanej kancelarii adwokackiej wraz ze swoim dobrym przyjacielem Robertem. Jednak pewien dzień przynosi gruntowne zmiany w kancelarii – pracę traci Robert a Marlon zostaje sam na placu boju z wymagającą przełożoną i chordą młodych prawników, którzy dla kariery są w stanie zrobić wszystko, po trupach dążąc do celu.

Głównym tematem opowieści Brzostowskiego jest właśnie ten pęd za karierą, zawodowym poklaskiem i pieniędzmi. Świat, w którym liczy się tylko wyścig szczurów a wartości takie jak rodzina, miłość czy zdrowie mają mniejsze lub niemal zerowe znaczenie. Marlon przygląda się temu wszystkiemu z bliska, widzi młodych ludzi, którzy zatracają się w tym świecie i sam ma coraz mniej chęci, by w tym wszystkim uczestniczyć. Przyglądając się mu jako postaci miałam wrażenie, że jest wepchnięty w rzeczywistość, do której w ogóle nie pasuje, w której nie powinien być. Artystyczna i wrażliwa dusza, człowiek piszący teksty piosenek, lubiący się bawić a wciśnięty w garnitur i posadzony za jednym z biurek kancelarii. Człowiek szczery i prawdziwy, zmuszony do obcowania z ludźmi fałszywymi, skrajnie egoistycznymi, nastawionymi wyłącznie na zawodowy sukces.

Nieraz podczas lektury zastanawiałam się, dlaczego Rafał został prawnikiem, dlaczego człowiek o takiej wrażliwości wszedł w świat, w którym najbardziej liczy się pieniądz, skoro dla niego samego kwestie finansowe aż takiego znaczenia nie mają. W związku z tymi przemyśleniami bardzo podobało mi się zakończenie powieści i droga, którą bohater wybrał, choć nie da się ukryć, że w prawdziwym życiu wybór Rafała jest bardzo mało realny – choć jest to tylko moja subiektywna ocena…

Pozytywnie nieobliczalni – to opowieść, która ma czytelnikowi coś do przekazania, ma przesłanie, które zmusza do przemyśleń. To powieść prosta w budowie i w języku, która pozostawia po sobie pewien niedosyt. Jeden wątek (choć, jak pisałam, zmuszający do przemyśleń) – to zdecydowanie za mało, by tytuł ten miał zapaść w pamięć na dłużej i by zostawił po sobie trwały ślad. Troszkę za mało się tu dzieje. Zdecydowanie lepiej w swym całokształcie wypada powieść Słodka bomba Silly tegoż samego autora, której główną i tytułową bohaterkę pamiętam do dziś i bardzo mile ją wspominam. Jednak nie należy zapominać o tym, że Pozytywnie nieobliczalni – to debiut autora z 2002 roku i jak na debiut właśnie tytuł ten wypada całkiem nieźle, dlatego warto się z nim zaznajomić w wolnej chwili.

Ocena: 3/6

Za możliwość przeczytania e-booka dziękuję Autorowi.


piątek, 18 lipca 2014

Snowden. Nigdzie się nie ukryjesz - Glenn Greenwald





tłumaczenie: Barbara Gadomska
tytuł oryginału: No Place to Hide. Edward Snowden, the NSA, and the U.S. Surveillance State
wydawnictwo: Agora
data wydania: 16 maja 2014
ISBN: 9788326813405
liczba stron: 320


Internet – dobrodziejstwo naszych czasów, potężne narzędzie ułatwiające nam życie. Za jego pośrednictwem zapłacimy rachunki, zrobimy zakupy, porozmawiamy ze znajomymi, znajdziemy miłość, pochwalimy się, gdzie spędziliśmy wakacje, wejdziemy na strony, o których odwiedzanie nikt by nas nigdy nie podejrzewał, zupełnie anonimowo zmieszamy kogoś z błotem… Zaraz, zaraz! Czy aby na pewno anonimowo? Otóż nie! Anonimowość i prywatność w sieci – to największa ułuda funkcjonująca w przekonaniu wielu z nas.

Jak bardzo mylą się ci, którzy przekonani byli o stuprocentowej intymności podczas serfowania po Internecie, pokazały wydarzenia z zeszłego roku. Świat obiegła informacja o inwigilacji, której na ogromną skalę dopuszcza się rząd amerykański, a źródłem tych newsów okazał się młody, dwudziestodziewięcioletni wówczas współpracownik NSA i CSI – Edward Snowden.

Nim cała sprawa ujrzała światło dzienne, Snowden bardzo skrupulatnie i rzeczowo przygotował się do jej ujawnienia. Wszystko dokładnie przemyślał, a przede wszystkim uświadomił sobie, jak poważne konsekwencje czekają go z tego tytułu (amerykańskie władze najpewniej posądzą go o szpiegostwo, co wg niektórych źródeł już się stało), dlatego w porę wyjechał z kraju i tymczasowo ulokował się w jednym z hoteli w Hongkongu. Stamtąd też zaczął nawiązywać kontakty z wybranymi dziennikarzami, w tym z Glennem Greenwaldem. Ten dziennikarz wkrótce stał się autorem głośnej książki pt. Snowden. Nigdzie się nie ukryjesz. Greenwald opisał w niej, jak doszło do jego spotkania ze Snowdenem, szczegółowo omówił, co zawierały wykradzione tajne dokumenty. Nakreślił także w jednym z rozdziałów jak wielka jest potęga mediów.

Lektura wstrząsnęła mną niczym dobrej klasy thriller polityczny, który przeniesiony na ekran kinowy mógłby konkurować z fikcyjnymi opowieściami o tajnych działaniach rządu, narzędziach informatycznych, którymi dysponuje i zastosowaniu ich w praktyce. To, co dotąd zdawało nam się być tylko dziełem fantazji twórców filmów czy książek z dreszczykiem, teraz jest rzeczywistością. Okazuje się, że dla rządu amerykańskiego podsłuchiwanie rozmów głów państw, ważnych person świata polityki a nawet zwykłych, szarych obywateli, uzyskiwanie tą drogą informacji gospodarczych, dyplomatycznych czy związanych z bezpieczeństwem – to chleb powszedni. Na zlecenie władz odpowiednie programy komputerowe codziennie zliczają, ile Amerykanie przeprowadzili rozmów telefonicznych (regionalnych i zagranicznych), ile wysłali e-maili, z kim rozmawiali na chatach wideo i głosowych na Facebooku, jakie pliki wysyłali, jakie udostępniali zdjęcia itd. Ponadto rząd amerykański jest w stanie w każdej chwili zdalnie aktywować dowolny telefon komórkowy i posłużyć się nim jako urządzeniem nasłuchowym, dlatego Snowden zalecał wyjątkowe środki ostrożności podczas rozmów i nakazywał wyjmowanie baterii z telefonów oraz… umieszczanie aparatów w zamrażalniku – miało to zdecydowanie utrudnić podsłuch.

Zaskoczył mnie sam Edward Snowden a właściwie charakterystyka jego życia. Mogłoby się zdawać, że na tak odważny, bohaterski (niektórzy powiedzieliby, że głupi) czyn mógłby odważyć się tylko człowiek samotny, wyalienowany, któremu konsekwencje takiej decyzji nie zaszkodziłyby aż nadto. Tymczasem Snowden okazuje się młodym człowiekiem, początkowo niewykształconym (nie skończył nawet szkoły średniej), ale z zacięciem informatycznym, który prowadzi bardzo normalne życie, tzn. ma kochającą rodzinę, dziewczynę i obietnicę dostatku do końca swych dni, a mimo to postanawia, ryzykując swoją wolność oraz los jego bliskich, obwieścić światu, w posiadaniu jakich informacji się znajduje. Jednak nie to budzi w nim największy lęk. To, co najbardziej przerażało Snowdena, to realna możliwość, że ludzie nie przywiążą do kwestii inwigilacji szczególnej uwagi, że z góry założą, iż ten temat ich nie dotyczy. Na szczęście tak się nie stało, a burza, która wywiązała się wokół sensacyjnych informacji, jest obecna na ustach wielu po dziś dzień.

I dobrze, bo naprawdę powinniśmy przyłożyć większą wagę do kwestii prywatności w Internecie (mamy w książce kilka rad w tym temacie). Podstawą według mnie jest umiar w tym, co decydujemy się umieszczać w sieci i gdzie to robimy, większa uwaga wobec tego, na jakie strony wchodzimy i co po sobie zostawiamy. Wszak fakt, że na przykład usuniemy swój profil na Facebooku nie gwarantuje nam prywatności – co raz zostaje umieszczone w sieci, tak naprawdę nigdy nie ginie.

Myślę, że z dużo większą dawką ostrożności powinniśmy podchodzić do świata wirtualnego i próbować zabezpieczać się na wszelkie możliwe sposoby, zaczynając od włączenia we własnych umysłach opcji rozwagi i umiaru. Książka Greenwalda otwarła mi oczy, dała mocno do myślenia i na pewno czegoś nauczyła, czego i Wam życzę po zakończeniu tej lektury, która powinna stać się obowiązkowa dla każdego użytkownika Internetu.

Ocena: 5/6




Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Agora.

wtorek, 15 lipca 2014

Stephen King. Sprzedawca strachu - Robert Ziębiński




wydawnictwo: Replika
data wydania: 16 kwietnia 2014
ISBN: 9788376742847


Dziwię się, naprawdę dziwię się, że dopiero w tym roku ukazała się polska książka na temat twórczości Stephena Kinga. Może nikt nie czuł się na siłach, by podjąć się tematu? Może ktoś już na to czaił się, ale przerósł go pokaźny dorobek pisarza? Może powody były też zupełnie inne, jednak ważne jest to, że w końcu ktoś podjął wyzwanie. Zrobił to nie kto inny jak jeden z fanów Króla, mianowicie Robert Ziębiński. Trzeba tu niezwłocznie zaznaczyć, że Ziębiński nie napisał typowej biografii Stephena, choć wątków z często niełatwego życia pisarza w książce pt. Stephen King. Sprzedawca strachu nie brakuje, szczególnie tych, które miały znaczący wpływ na jego twórczość. Autor pokusił się o stworzenie książki będącej swoistym niezbędnikiem dla każdego, kto chce zaznajomić się z ekranizacjami utworów Kinga.

Carrie
Trzeba przyznać, że Ziębiński zabrał się do rzeczy z głową, przemyślał, jak książka powinna wyglądać, by po pierwsze, była jak najbardziej czytelna w przekazie, po drugie, nie nudziła a po trzecie, nie wprowadzała zbędnego chaosu w opisie kolejnych ekranizacji tytułów Kinga, których jest multum. Autor w swoim pokaźnych rozmiarów wstępie tłumaczy nam, za co uwielbia Kinga i krok po kroku to uzasadnia. Potem rozpoczyna dość zwięzłą, ale ciekawą podróż po tytułach Mistrza, które zostały przeniesione na ekran kinowy lub telewizyjny. Nie mogło tu zabraknąć kilku słów o nieśmiertelnej i jedynej w swoim rodzaju ekranizacji Carrie w reżyserii De Palmy (która tak naprawdę otworzyła pisarzowi drzwi do kariery – nie sama książka), znienawidzonego przez samego Kinga Lśnienia Kubricka (Nicholson zadeklarował, że już nigdy więcej nie wystąpi w adaptacji prozy Kinga i jak dotąd słowa dotrzymuje), kultowego Cujo czy Christine.

Lśnienie
Ziębiński przypomina jakże szczytną ideę zapoczątkowaną przez Mistrza, zwaną dolar babies. Najkrócej mówiąc, miała ona na celu wspieranie młodych twórców poprzez odsprzedawanie im praw do tekstów Kinga, na podstawie których powstawały filmy krótkometrażowe. Zliczenie wszystkich tych produkcji jest nie lada wyzwaniem nawet dla wytrawnego fana pisarza, a już tym bardziej obejrzenie ich i opisanie, co Ziębiński na szczęście sobie darował, wybierając tylko kilka tytułów. Dalej autor wraca do kolejnych mniej lub bardziej dochodowych obrazów pełnometrażowych, kierując się ku czasom, w których alkohol i narkotyki stały się dla pisarza nieodzownym elementem codzienności.

W związku z uzależnieniem Kinga tym bardziej szokuje mnie, że w tak trudnym dla niego okresie powstała tak dobra książka jak Misery, która w momencie powstania była swoistym wołaniem o pomoc (swoją drogą, wiedzieliście, że zakończenie książki miało być dużo bardziej krwawsze i dramatyczne? Nie zdradzę Wam, jak miało wyglądać, ale powiem tylko, że świnka, którą hodowała psychopatyczna fanka pisarza, miałaby małe co nieco do przekąszenia…). Podobne odczucia mam względem chyba cały czas niedocenianej u nas Dolores Claiborne, której jestem dozgonną fanką – świetna książka, świetna ekranizacja ze znów mistrzowską rolą Kathy Bates.

A wiecie może, która z książek (jak i ekranizacji) Kinga uchodzi za najgorszą? Pewnie część z Was domyśla się, że chodzi o Stukostrachy – książkę worek, do której wrzucono niemal wszystko, co można było wrzucić – z UFO na czele. Sam Mistrz uważa tę pozycję za jedną ze swoich najsłabszych, ale po trosze może to tłumaczyć fakt, iż pisana była w narkotyczno-alkoholowym transie (nie każdemu twórcy stan odmiennej świadomości może służyć).

Misery
Ziębiński – a propos omawiania wielkiego kinowego hitu, czyli Zielonej mili – zwraca na pewną jakże znaną mi a jednak nieporuszaną jak dotąd kwestię. Znacie tych „wielkich znawców” i „fanów” twórczości Kinga, którzy zapytani o to, które z jego tytułów lubią najbardziej odpowiadają, że Zieloną milę, Skazanych na Shawshank i od biedy Lśnienie a więcej tytułów nie są w stanie sobie przypomnieć? To – jak pisze autor – „niedzielni fani Kinga”. Ja do ich grona dorzuciłabym jeszcze tych jakże „wielce obeznanych”, którzy nierzadko, próbując zabłysnąć w towarzystwie znajomością prozy Króla, ochoczo rozprawiają, jak bardzo podobała im się opowieść o nawiedzonym samochodzie, pt. Carrie

Przyznam, że rozbawiła mnie wzmianka Ziębińskiego o „niedzielnych fanach Kinga” jak i wiele innych anegdotek związanych z moim ulubionym pisarzem i jego twórczością. Kiedy jednak trzeba, autor potrafi zachować powagę i odnieść się do niektórych wątków z życia Króla w sposób odpowiednio stonowany, np. do kwestii nałogu czy wypadku, po którym pisarz skazany był na długą i żmudną rehabilitację. Zrozumiałe jest także to, że Ziębiński przy każdym omawianym przez siebie tytule dodaje kilka słów własnego zdania, choć nie mogę powiedzieć, bym z większością jego wniosków czy osądów zgadzała się, bo np. osobiście jestem fanką Skazanych na Shawshank i Zielonej mili i nie byłabym w stanie tak spłaszczyć ich roli w dorobku Kinga, jak zrobił to autor. Z drugiej strony zaś popieram zdanie o wyższości Carrie De Palmy nad innymi wersjami czy znakomitości Dolores Claiborne i kiczowatości Podpalaczki 2.

Plusem książki Ziębińskiego jest lekki i niewymagający styl, a także bardzo potoczny, codzienny i niewyszukany język. Bawią niektóre powtórzenia autora (bo nie mogę powiedzieć, by mi jakoś szczególnie przeszkadzały) jak np. „ale o tym później”, na który to zwrot natknęłam się ładnych kilka razy.

Ostatecznie z lektury jestem bardzo zadowolona – dostałam to, czego po niej spodziewałam się. Cieszę się też, że autor (lub odpowiednia osoba z wydawnictwa) pamiętał o umieszczeniu spisów filmów na końcu książki, bo w razie potrzeby szybciutko można odszukać interesujący nas film.

Każdemu zainteresowanemu tematem śmiało mogę polecić książkę Stephen King. Sprzedawca strachu – jako ciekawostkę, uzupełnienie wiedzy o Kingu i wspomniany już przeze mnie niezbędnik dla każdego, kto chce zatopić się w filmowy świat opowieści Stephena Kinga.

Ocena: 5/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Replika.

piątek, 11 lipca 2014

Najbardziej niebieskie oko - Toni Morrison





tłumaczenie: Sławomir Strudniarz
tytuł oryginału: The Bluest Eye
wydawnictwo: Świat Książki
data wydania: 30 kwietnia 2014
ISBN: 9788379433452
liczba stron: 232


Mniej więcej w kwietniu tego roku światło dzienne ujrzała lista sporządzona przez Stowarzyszenie Amerykańskich Bibliotek, zawierająca dziesięć tytułów książek, które w zeszłym roku zakazano kupować amerykańskim szkołom i bibliotekom lub które próbowano z nich usunąć. Szczerze przyznam, że o ile obecność na tej liście Pięćdziesięciu twarzy Greya ani trochę mnie nie dziwi, to już obecność hitu spod pióra Suzanne Collins pt. Igrzyska śmierci wprawiła mnie w osłupienie. Do tego osobliwego grona należy także książka, którą miałam okazję czytać w ostatnich dniach, autorstwa laureatki literackiej Nagrody Nobla z 1993 roku, tj. Toni Morrison, mianowicie Najbardziej niebieskie oko.

Wiedziałam, że książka będzie miała wydźwięk co najmniej melancholijny, ale nie spodziewałam się, że będzie wręcz smutny i gorzki… W czym rzecz? W brzydocie. Bo czarnoskórzy ludzie są brzydcy albo przynajmniej byli w czasach, w których najmocniej ich dyskryminowano. W taki sposób ich odbierano i tak przedstawia sprawę autorka, nakreślając wizerunek rodziny Breedlove, do której należy najważniejsza bohaterka powieści – młodziutka Pecola.

Breedlove’owie mieszkali w tej norze nie dlatego, że przeżywali przejściowe trudności spowodowane cięciami w zakładzie pracy. Mieszkali tam, ponieważ byli czarnymi biedakami. Ponieważ wierzyli, że są brzydcy[1].

Dziewczynka właśnie wchodzi w okres dojrzewania, a jej rodzina się rozpada. Zostaje przyjęta pod opiekę przez bardzo niezadowoloną z tego faktu kobietę, która traktuje Pecolę jak balast, kulę u nogi, która nie dość, że śmie w ogóle istnieć, to jeszcze wypija ogromne ilości cennego mleka. Tymczasem Pecola – to tak naprawdę bardzo spokojna i dobra dziewczynka, która od życia nie oczekuje wiele. Właściwie ma tylko jedno marzenie – pragnie mieć niebieskie oczy, dzięki którym poczuje się piękna i lubiana.

Noc w noc modliła się o niebieskie oczy. Modliła się żarliwie przez cały rok. Choć ogarniało ja zniechęcenie, nie traciła nadziei. Żeby wydarzyło się coś tak wspaniałego, potrzeba było dużo, dużo czasu[2].

Pewnego dnia jej marzenie spełnia się, choć w bardzo specyficzny sposób. I to wszystko, z czego młoda Pecola może się cieszyć, ponieważ jej życie staje się pasmem nieszczęść. Osoba, która powinna dawać jej miłość i bezpieczeństwo, staje się zwyrodniałym oprawcą. Historia Pecoli kończy się fatalnie… I może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego i nie zrobiłoby to na mnie takiego wrażenia (wszak wiele lektur ciężkiego kalibru już za mną) gdyby nie styl i język, którym posłużyła się Morrison. Niby fakt, że ów jest bardzo dosadny i chwilami wulgarny sam w sobie nie jest niczym nowym, ale w połączeniu z niektórymi z przedstawionych scen i delikatna tematyką rasizmu robi mocne wrażenie. Jeśli dodać do tego pełen metafor poetycki język, to mocne wrażenia kumulują się.

Wracając do kwestii, czy tytuł ten powinien być tym zakazanym, to ciężko mi konkretnie się określić. Z jednej strony faktycznie niektóre sceny przedstawione są ostro i za pomocą równie ostrego języka, które mogłyby mieć zły wpływ na psychikę młodego czytelnika, ale z drugiej strony nie brak na rynku innych powieści skierowanych do młodzieży, które podane są w znacznie mocniejszej formie, które kwiecistego języka zdecydowanie nie nadużywają (chyba, że nazwać tak łacinę podwórkową). Najbardziej niebieskie oko może jest lekturą dosadną, ale ma w sobie głębsze dno, daje do myślenia i to w niej najbardziej się liczy.

Ja sama jestem zaintrygowana talentem autorki, bo tego bez wątpienia odmówić jej się nie da. Jestem też na tyle zaciekawiona, jak ów talent się rozwinął (Najbardziej niebieskie oko jest debiutem pisarki), że na pewno skuszę się na któryś z kolejnych jej tytułów. Zatem… do zobaczenia wkrótce, pani Morrison!

Ocena: 5/6





[1] T. Morrisom, Najbardziej niebieskie oko, przeł. Sławomir Studniarz, Świat Książki, Warszawa 2014, s. 51.
[2] Tamże, s. 60.


Oficjalna recenzja dla portalu Lubimy Czytać - LINK.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Parabellum. Horyzont zdarzeń - Remigiusz Mróz




seria/cykl wydawniczy: Parabellum tom 2
wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Erica
data wydania: 27 marca 2014
ISBN: 9788364185205
liczba stron: 312


Gdy w zeszłym roku czytałam pierwszy tom cyklu Parabellum autorstwa Remigiusza Mroza pt. Prędkość ucieczki, nie sądziłam, że tak bardzo przypadnie mi do gustu zarówno cała historia jak i jej bohaterowie – a jednak! Na drugi tom trzeba było troszkę poczekać, ale już teraz mogę Wam zdradzić, że… było warto!

Nim pokrótce opowiem, co dzieje się w drugim tomie, pt. Horyzont zdarzeń, najpierw przypomnę, co jest głównym tematem cyklu – z myślą o tych, którzy jeszcze o nim nie słyszeli. Tłem całej historii był i jest czas drugiej wojny światowej. Postaciami, na których najbardziej skupiamy swoją uwagę jest narzeczeństwo: Maria i Stanisław – para wysokiego ryzyka, można by rzec, ponieważ wybranka Stanisława jest z pochodzenia Żydówką. Przeczuwając, że w Polsce nic dobrego ich nie czeka, postanawiają uciec na zachód i tam, na pewniejszym i spokojniejszym gruncie rozpocząć wspólne życie.

Z kolei gdzieś hen daleko, na froncie z nieprzyjacielem walczy brat Stanisława – Bronek. Łatwo nie jest, ale mężnie daje sobie radę. By cała historia nie była opowiadana oczyma tylko jednej ze stron, poznajemy też działania wroga. Wroga, który chwilami niekoniecznie nim jest albo nie do końca sprawia takie wrażenie. Christian Leitner – to człowiek niby wierny ideałom nazizmu, ale jakby nie ze wszystkimi jego założeniami zgadzający się. Człowiek zdystansowany i chłodny, w którym pewnego dnia budzą się uczucia i to względem nie byle kogo, bo samej Marii.

Z takiego zauroczenia nic dobrego wyniknąć nie może, co potwierdza już sam początek Horyzontu zdarzeń. Fakt spoufalania się, delikatnie rzecz ujmując, wysokiej rangi przedstawiciela rasy panów z Żydówką nie przechodzi bez echa i Leitner zostaje za to ukarany. Wyjątkowo trudne losy spotykają Bronka, który wraz z kompanami będzie próbował odbić kapitana z niewoli. A Maria i Staszek? Nie rezygnują ze swoich marzeń o spokojnym życiu na zachodzie – zmienia się jedynie kraj, do którego chcieliby dotrzeć.

Trzeba przyznać, że autor, podobnie jak w przypadku pierwszego tomu, zadbał solidnie o to, by bohaterowie jego powieści nie nudzili się. Dzieje się tu dużo a nawet jeszcze więcej. Same postacie są jeszcze bardziej wyraziste i lepiej dają się poznać czytelnikowi. Maria ujęła mnie jeszcze mocniej swoją zadziornością i z lekka kąśliwym poczuciem humoru (przyznacie, że zwrot „barani łbie” kierowany do narzeczonego jest nieco osobliwy).

Sama budowa powieści i tempo akcji są niemal identyczne jak te z poprzedniego tomu. Parabellum. Horyzont zdarzeń utrzymuje wysoki poziom poprzednika, trzyma w napięciu i na koniec bardzo sugestywnie nakłania do sięgnięcia po tom trzeci, gdy ten tylko ujrzy światło dzienne. Jak mniemam, przyniesie on wiele niespodzianek w losach bohaterów, na pewno wiele się zmieni. Czy na lepsze, czy na gorsze? Odpowiedź na to pytanie obecnie zna zapewne tylko autor. Oby nam nie kazał zbyt długo czekać na jej poznanie.

Ocena: 5/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuję jej Autorowi.

czwartek, 3 lipca 2014

Kilka słów wytłumaczenia






Drodzy moi, być może zauważyliście, moją mniejszą aktywność blogową. Najpierw wiązała się ze sprawami czysto sercowymi (nie, kardiolog nie miał tu nic do rzeczy ;)). I o ile z tego już jakoś się wykaraskałam, to teraz walczę o zdrówko. Jeszcze nic nie wiem, bo badania w toku, więc może okazać się, że owe problemy to tylko fałszywy alarm, dlatego każdego z osobna, kto przeczyta te słowa proszę o trzymanie kciuków i przesyłanie mi w ilości hurtowej ;) dobrych fluidów. :)

Przepraszam także wszystkich autorów i wydawnictwa, którzy czekają na recenzję przesłanych mi książek - pojawią się na pewno, ale z drobną obsuwą. Wszak czytanie to moje paliwo... :) Proszę o wyrozumiałość i cierpliwość. 

Trzymajcie się i korzystajcie z pięknej pogody! :)

wtorek, 1 lipca 2014

"Pan Mercedes" powędruje do...oraz Kuferek - odsłona 23



Witam Was Kochani! Dziś mamy kumulację, mianowicie ogłoszenie wyników dwóch konkursów tj. comiesięcznego rozdawnictwa książek w Kuferku Książkówki oraz w konkursie, w którym do wygrania był egzemplarz nowości spod pióra Stephena Kinga tj. "Pan Mercedes". :) 

Jedna z osób biorących udział w obydwu konkursach zwyczajnie "rozwaliła system". ;) Po kolei jednak. :) Zacznijmy od Kuferka. Zwycięzcami w tym miesiącu są...

pandeMonia


oraz

Panna Mysia


Gratuluję! Za chwilę będę się z Wami kontaktować drogą mailową. Pozostałych zapraszam do Kuferka - tam nowe tytuły, m.in. nowy Nesbø. :)

******************************

Teraz przyszła kolej na rozwiązanie konkursu ze Stephenem Kingiem w tle. Pragnę Wam gorąco podziękować za udział w nim. Łącznie dostałam 20 prac (większość nadesłaliście mailem). Jak trudny był wybór chyba nie muszę Wam mówić... Wszystkie prace miały to "coś" w sobie, ale wyróżnić tu muszę Agnieszkę (Moje książki), Marka za opowiadanie o bohaterskim mężczyźnie mierzącym 220 cm :) czy też macbeth (Maćka) za mocne i naprawdę dobre zakończenie swojego opowiadania.

Jednak nagroda jest tylko jedna i powędruje do...

pandeMonii!

Gratuluję raz jeszcze. :) A Was na koniec zostawiam ze zwycięską pracą. :)

**************************

Nad nimi czerwone.
Ocaleją ci, który patrzą inaczej. Jeden na milion, pod kawałkiem suchego, ciepłego błękitu.


A więc jednak to koniec. Zostawił ją. Elen, przygryza dolną wargę, wierzchem dłoni ociera mokre oczy. Od deszczu, od łez, od ich błękitu. Od tej pory nie ma już nic. Świat się zawalił, a nad jego zgliszczami pulsuje rytmicznie czerwone światło. Spływające strumienie migoczą na zaparowanej przedniej szybie samochodu, a zmoczone, długie włosy Elen, nie są tak jasne, jak w pełnym słońcu.  Automatycznym ruchem przekręca kluczyk w stacyjce. Silnik i jej dusza równocześnie wyją, przed nimi ogromna czarna dziura, nic poza tym. Nie ma światła, nie ma ruchu, nie ma życia. Nic. Pustka.
     
     Czuje niepokój, a jej ciałem szargają żywe i bolesne wspomnienia czasu spędzonego z Marc'em.
Wyjeżdża do miejsca, które kocha. Kilkadziesiąt kilometrów pod miastem w dalszym ciągu stoi ich wspólny Eden. Skarbnica ich szczęśliwych lat. Po dotarciu na miejsce, Elen staje nad urwiskiem. Patrzy.




                                                                                                                                 Plum!
                                                               
                                                              
                                                                                                                                       plum!


                                                                                                                                          plum!
                                                           
                                                             
                                                                                                                                                                               plum!

     Elen zaciska pięści, nabiera powietrza do płuc, zatrzymuje je i - skacze. Wiatr próbuje ją jeszcze chwycić za włosy, ale wyślizguje mu się z powietrznego uchwytu. Próbuje jeszcze objąć ją w pasie, rozdmuchując sukienkę, ale smukłe ciało łączy się z taflą wody tak gładko, jakby składało się z niej w stu procentach.

***

     Ciemność i zimno znikają, ustępując miejsca przyjemnemu ciepłu i jasności. Woda, co mile zaskakuje, jest cieplejsza, niż zazwyczaj i bardziej gęsta. Elen nie widzi w niej tak wyraźnie, kontury są zniekształcone, jak gdyby patrzeć przez szklankę z wodą. Pod jej brzuchem przepływają nierealnie olbrzymie, śliskie okonie i muskają jej skórę chłodnymi, gładkimi płetwami wielkości dłoni. Patrzą na nią swoimi nieruchomymi, rybimi oczami, w których zastyga nieme pytanie. Wokół stóp owijają się galaretowate wodorosty, głaszczą jej stopy i uda. Wodę przeszywają smugi błękitnego blasku, w świetle którego widać strukturę dna pokrytego po podwodny horyzont malachitową łąką. Elen płynęła tuż nad nią, nawet nie zauważając, że nie musi oddychać. 

     Wychodząc na brzeg, nawet się nie zdziwiła, że czekają na nią przyjaciele, przecież już od kilku dni próbowali ją pocieszyć. Bardzo spodobało jej się to, że przez jakiś czas pomieszkają razem. Uśmiechnęła się w duchu - a jednak udało im się wyciągnąć ją z takiego życia. Jest zmęczona i od razu kładzie się do łóżka. Pościel jest tak miękka i przytulna, że Elen zapada momentalnie w sen.
     Nagle budzi się i zauważa, że nie jest sama. Obok niej leży Marc. Wspomnienia odżyły. Co się dzieje?! Przecież Marc jej nienawidzi! Jakim cudem mógłby się znaleźć tutaj? Razem z nią? Palące uczucie wypala jej dziurę w mózgu, a gorąca błyskawica przeszywa boleśnie jej ciało, przypominając w ułamku sekundy, gdzie jest i co się stało. Pragnie go zatrzymać, najbardziej na świecie, lecz wie, że stało się nieodwracalne i nie jest w stanie nic zrobić, by zmienić stan rzeczy.
    
     Podczas, gdy Elen siedzi skulona w pogniecionej pościeli i gorączkowo tasuje myśli, słyszy, jak jej znajomi bawią się w... co? W "transy"!? Dziwne. Co u licha się tu dzieje? Co to za nowa zabawa? Przecież wszyscy są już trzeźwi, na wczorajszej imprezie było tylko trochę niskoprocentowego alkoholu, zero dragów. Słyszy podniesione głosy, z których wyławia strzępy informacji, łącząc je zgrabnie w jednorodną całość. Podczas jednego z transów, któraś z dziewczyn ginie w gęstej, zielonej, żyjącej mazi. Maź wciągnęła ją. Po dziewczynie nie ma śladu. Rozpłynęła się. Odeszła.

Elen jest przerażona, ale uzmysławia sobie, że zniknięcie w tym świecie oznacza pojawienie się w innym. Bingo! A jednak istnieje możliwość zjednoczenia z Marc'em! Zjednoczenia duchowego, kojącej współobecności, zrozumienia i akceptacji.
Przecież przyjaciele często namawiali ją do przejścia w inny stan świadomości. To jest właśnie ta zabawa w transy! Niech i tak będzie. 


Po wielu próbach, z Elen zaczyna się coś dziać. Ze strachem przekracza próg świadomości. Przechodzi przez bramę z własnego, wygiętego w łuk, ciała. Zapada się w siebie... Otwiera oczy i stwierdza, że jest w komnacie z luster. Czuje wewnętrzny przymus, by przejść przez jakieś i dostać się do innej komnaty. Które lustro wybrać? Które stanowi bramę? To łatwe. Na każdym z luster jest napis z białego proszku, które widzi tylko ona. Aby przez nie przejść, musi go zdmuchnąć. Elen wydmuchuje powietrze z piersi, a pył migocząc układa się na kształt tornada i po chwili rozpływa się w powietrzu, tak jak i wybrane lustro. Elen śmiało wchodzi do trójkątnej komnaty. Rozgląda się wokoło, gdy wtem, ze wszystkich stron oblewa ją niemal namacalny, ANIELSKI śpiew. Jest tak piękny! Każdy dźwięk dotyka innego fragmentu jej ciała, obmywa ją krystalicznymi fluidami o zmiennym natężeniu siły i temperatury. Niespotykane połączenie dźwięków, smaków, ciepła, zimna. Fluidy oplatają jej ciało, wpełzają do uszu i ust. Zostawiają na języku smaki, kolory i wibracje, wprawiając ją w duchową ekstazę. Elen uśmiecha się i czuje, że uśmiech przenika do realnego świata, o którym teraz nie chciała nawet myśleć. Ktoś pyta,  dlaczego się uśmiecha.  Widzę anioły - odpowiada. 

Znajomi wołają Marc'a. Pojawia się momentalnie, siada naprzeciwko Elen.

- Ty idiotko! Nie pozwolę się wciągnąć w twój świat!

Elen nie dowierza. Czuje się tak, jakby ktoś uderzył ja w twarz. Nie, to nie może być prawda! Nie teraz, nie po tym, co przeszła! Musi być jakiś sposób, by go przyciągnąć do siebie! By skończyć tę makabryczną huśtawkę nastrojów, to frustrujące życie na granicy jawy i snu i przeplatającej się tęsknoty z ukojeniem. Te męczące, bolesne fluktuacje, gdy jedno znika, a pojawia się drugie. 
Elen patrzy z napięciem w jego twarz. Marc pochłonięty jest rozmową z kolegą. Patrzy dalej, nie odrywając od niego wzroku. Napięcie rośnie, a ona czuje, że nie ma już własnej twarzy, że jest tylko dwojgiem ogromnych, okrągłych oczu. Dostrzega, że Marc jest rozproszony, nie skupia się na rozmowie, co chwila zerkając na nią. Elen zdaje sobie sprawę, ze coś go w jej twarzy przyciąga. Patrzy w nią coraz częściej i nagle widzi, jak mężczyzna unosi się nad krzesłem, przechyla się i wpada głową w jej głowę. Widzi, jak cały w niej znika - po głowie tułów, za nim nogi. Marc znajduje się teraz w jej brzuchu, a Elen doznaje olśnienia. Tak! Jakie to proste! Przecież tak niewiele trzeba, by mnie znowu pokochał! Muszę go tylko urodzić! 
Teraz wydarzenia nabierają tempa. W okamgnieniu Elen rodzi Marc'a. Noworodek rośnie w zastraszającym tempie, dojrzewa w kilka minut, staje się dorosłym mężczyzną w kwadrans. Nowym, z czystą pamięcią, którą można zapisać od nowa. Jakie to proste! Ogromna ulga.

     Elen i Marc żyją już na zawsze w jej świecie, chodzą ulicami, nie odróżniając się od innych par. Jest pięknie. W drodze do teatru Elen kupuje od znajomej lodziarki masę ciastek i lodów. Marc się śmieje, wie, że za Elen przepada za słodyczami tak samo, jak za nim. Jest bosko, wokół nich powietrze aż skrzy się od miłości. W Edenie pada ciepły, rzęsisty deszcz. Elen, wypełniona szczęściem po czubek głowy kątem oka dostrzega czerwony neon. Śmieszne, ale czy tam jest napisane... Niemożliwe. Mruży oczy, ale litery żyją własnym życiem, wiją się jak węże i zamieniają się z sobą miejscami. Marc i Elen? Merci? Eden? MercElen? MercEden? Mercedes!. Mr Mercedes! To jego sprawka!

***

     Elen patrzy z góry na sterylne, ciche pomieszczenie. W jej głowie tańczą efemeryczne wspomnienia, a może to tylko sny. Kluczyki, głęboka dziura, ryby, lustra, oczy, Marc. I nagle doznaje olśnienia. Widzi z góry, jak wygląda to naprawdę. Obok siebie, ale na osobnych łóżkach leżą oni. Starzy, pomarszczeni. Szpital, jarzący się czerwienią w półmroku wykres EKG na aparaturze podtrzymującej życie, wkoło ludzie, bardzo smutni. Synowie pochyleni nad rodzicami. W kącie ociekający niebieski parasol. Elen śmieje się i bezgłośnie krzyczy spod sufitu:

 - Hej, co wy robicie?! Przecież nas tu nie ma!!!.


***


Nad nimi czerwone. Ocaleją ci, którzy patrzą inaczej.


Jeden na milion, pod kawałkiem suchego, ciepłego błękitu.