piątek, 30 stycznia 2015

Przebudzenie - Stephen King





tłumaczenie: Tomasz Wilusz
tytuł oryginału: Revival
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
data wydania: 13 listopada 2014
ISBN: 9788379610709
liczba stron: 536


Każdy, kto choć raz w życiu zainteresował się biografią Stephena Kinga, każdy, kto prześledził jego losy na polu prywatnym i literackim, zapewne spotkał się ze stwierdzeniem, że jego powieści zbudowane są na fundamentach z jego własnych fobii. Ciekawa forma autoterapii? A może skrajny masochizm? Czym by to nie było, nie zmienia to faktu, że osiągnęło już punkt kulminacyjny. Skąd ten wniosek? Stąd, że ostatnia powieść Mistrza, pt. Przebudzenie, która ukazała się na naszym rynku, już nie bazuje na lękach tylko samego pisarza. Bazuje na lękach nas wszystkich.

Narratorem tej powieści autor uczynił Jamiego Mortona, mężczyznę w słusznym już wieku, który nim odejdzie z tego świata, chce opowiedzieć nam swoją mroczną historię. Opowieść rozpoczyna, sięgając do czasów, kiedy był małym chłopcem i mieszkał wraz z rodzicami i rodzeństwem w małej miejscowości w Nowej Anglii. Lada dzień spodziewano się tam przybycia nowego pastora, co było dużym wydarzeniem dla religijnej rodziny Mortonów. Gdy Charles Jacobs wreszcie przybył na miejsce, większość mieszkańców Harlow obawiała się, czy ten młody człowiek podoła tak trudnemu zadaniu, jakim jest poprowadzenie ich kościoła, ale jak szybko okazało się, nie było ku temu podstaw – pastor świetnie wypełniał powierzone mu obowiązki. Jednak do czasu. Pewnego dnia dramat, który dotyka Jacobsa, diametralnie zmienia jego nastawienie do wiary i religii, co definitywnie kończy jego posługę w parafii miasteczka.

Czas mija. Mały Jamie staje się dorosłym mężczyzną. Nie żyje spokojnie i zgodnie z kanonami wiary, za to w jego życiu nie brak atrakcji i silnych wrażeń. Nie stroni od używek i grania na gitarze tam, gdzie zechcą go posłuchać, choć tych miejsc z dnia na dzień jest coraz mniej. Gdy już dotyka dna i zdaje się, że nie ma dla niego ratunku, na jego drodze staje… przeszłość – fanatyczna, przerażająca i wyniszczająca.

Tak jak miałam problem z pozbieraniem swoich myśli (i szczęki z podłogi) po zakończonej lekturze, tak teraz mam problem z przelaniem ich w to miejsce. King mnie poraził, moi drodzy! Poraził tak mocno, jak już dawno tego nie zrobił (kilka ostatnich jego powieści było w moim odczuciu co najwyżej dobrych). Nie zrobił tego jednak za pomocą scen rodem z rasowego horroru, nie nastraszył mnie kosmicznymi stworami czy nawiedzonym autem. Mistrz tym razem postawił na straszenie czymś, wobec czego obawy żywi każdy z nas (myślę, że bez wyjątku).

Wiele z recenzji, które miałam okazję przeczytać, sugerowały, że Przebudzenie w większości jest przegadane, że jest typowym dla Kinga słowolejstwem, a dopiero zakończenie powieści daje czytelnikowi mocno popalić. O ile z zarzutem słowolejstwa jestem w stanie się zgodzić (ten pan już tak ma i ja m.in. za to właśnie kocham jego twórczość), o tyle ze stwierdzeniem, że bać możemy się dopiero na końcu – już nie. Stać się to może (i w moim przypadku tak właśnie było) dużo wcześniej za sprawą pastora Jacobsa (Straszne Kazanie), który w mocny i dosadny sposób otwiera oczy czytelnika na jeden z najważniejszych dla świata tematów. King za pomocą swojej postaci bardzo mocno sygnalizuje zagrożenie zeń wypływające, daje do myślenia i zwyczajnie przeraża prawdą, którą podaje nam w surowej formie.

A zakończenie to istny majstersztyk. To, co serwuje nam Mistrz, przechodzi najśmielsze oczekiwania, przyprawia o gęsią skórkę i drżenie rąk. Na długo po zakończonej lekturze (jeśli nawet nie do końca życia) będę zadawać sobie wciąż to samo pytanie: a co jeśli King ma rację? Co jeśli to, co wpaja się nam od dzieciństwa, w co wiarę umacniamy latami – to jedna wielka ułuda? Jeśli to prawda (a przypominam, że niektóre powieści Mistrza były na swój sposób prorocze), to King brutalnie obdziera każdego czytelnika Przebudzenia ze wszelkich złudzeń, marzeń a nawet nadziei. King – to sadysta z piórem w ręku… Sadysta, którego ja, jego oddana masochistka, wielbię jeszcze mocniej.

Każdego, kto zdecyduje się sięgnąć po najnowszą powieść Mistrza, ostrzegam, że po zakończeniu tej lektury może zrobić się Wam w głowach niezły bałagan, nad którym niełatwo będzie zapanować. A wśród tego chaosu prym będzie wiódł tylko jeden cytat:

Coś. Się stało. Coś się stało (…) Coś, coś[i].

Dlaczego ten? Zrozumiecie, gdy przeczytacie…




[i] S. King, Przebudzenie, Prószyński i S-ka, Warszawa 2014, s. 232.


Ocena: 5.5/6


wtorek, 27 stycznia 2015

Carnivia. Herezja - Jonathan Holt





tytuł oryginału: The Abduction
wydawnictwo: Akurat
data wydania: 19 listopada 2014
ISBN: 9788377588246
liczba stron: 432


Gdy na początku tego roku natknęłam się na jedną z pierwszych zapowiedzi debiutu Jonathana Holta pt. Bluźnierstwo, będącym pierwszą częścią trylogii Carnivia, już na wejściu byłam nim mocno zaintrygowana. Książka zapowiadała się naprawdę nieźle, szczególnie z uwagi na wykreowaną przez autora wirtualną Wenecję, która to jest solidnym fundamentem dla wszystkich tomów. Niestety, po zakończonej lekturze przyszło delikatne rozczarowanie, bowiem tego, czego oczekiwałam po tej powieści najbardziej, było najmniej – akcji toczącej się właśnie w wirtualnym świecie Carnivii. Liczyłam też po cichu, że sprawa będzie się miała zgoła inaczej w przypadku drugiego tomu – Herezji.

Jednak, nie licząc samej fabuły, drugi tom trylogii nie różnił się znacząco od poprzednika. Holt ponownie zadbał o to, by czytelnik śledził tok wydarzeń z kilku perspektyw. Już na początku wraz z pułkownikiem Aldo Piolą staramy się odkryć, kto i jak podrzucił ludzkie szczątki na plac budowy nowej amerykańskiej bazy wojskowej we Włoszech. Nie mamy jednak zbyt wiele czasu na zaangażowanie się w sprawę, bowiem do włoskiej policji wpływa zawiadomienie o zaginięciu nieletniej córki amerykańskiego żołnierza. Sprawę bada pani kapitan Kat Kapo oraz powiązana z amerykańskim wywiadem Holly Boland. Dość szybko na jaw wychodzi, że pozornie spokojna i nad wyraz grzeczna córka wojskowego miała swoją drugą, głęboko skrywaną przed otoczeniem, niespokojną naturę. Jeden z tropów w sprawie zaginięcia nastolatki prowadzi w dobrze znane kapitan Kat miejsce – do Carnivii oraz jej założyciela, Daniele’a Barba.

Gdyby tego wszystkiego było Wam jeszcze mało, to nic się nie martwcie – by fabuła nabrała pikanterii, mamy tu jeszcze kontrowersyjny wątek religijny. I faktycznie, pikanterii odmówić się jej nie da, tak jak autorowi pomysłowości na opisywane zdarzenia. Jednak co nam po intrygujących pomysłach na perypetie bohaterów, skoro oni sami nie robią na nas zbyt wielkiego wrażenia? Są niczym aktorzy, którym zlecono odegranie roli, a których osobowości tak naprawdę nie znamy. Niby swoją pracę wykonują dobrze i bez zarzutu, ale nie są charakterystyczni, niczym szczególnym nie wyróżniają się.

Podobnie jest z tempem akcji, które raz postawione na pewnym poziomie w żaden sposób nie chce wspiąć się wyżej. Od Herezji wieje monotonią. Co prawda autor raczy nas scenami, w których śledzimy losy porwanej nastolatki, co zdecydowanie powinno działać na plus powieści, ale rozdziały te są bardzo krótkie i zdecydowanie brakuje im odpowiedniego do sytuacji dramatyzmu. Czy w tym tomie lepiej poznałam wirtualny świat Carnivii? Niekoniecznie. Owszem, jest nieco więcej akcji toczącej się właśnie tam, ale to specyficzne miejsce nadal nie odkrywa przed czytelnikiem swojej magii.

Chwilę nadziei przyniosło mi za to jedno ze zdań opisujących stan znalezionych szczątków ludzkich, bowiem liczyłam, że ta naprawdę zabawna pomyłka redakcyjna może się jeszcze powtórzy i rozbawi mnie równie mocno jak ta pierwsza. Zagwarantowałoby mi to solidną dawkę rozrywki podczas lektury. Niestety, na więcej tego typu kwiatków nie trafiłam, co nie zmienia jednak faktu, że mimo monotonni wypływającej z kart powieści, ta i tak zapisze się w mojej pamięci na dłużej, jeśli nie na zawsze. Doskonale zadba o to jakże brawurowe zdanie:

W pobliżu, ale osobno, leżała noga, wciąż ze stopą[1].

Ach! I na koniec jeszcze słowo komentarza odnośnie stwierdzenia, które padło na okładce książki, jakoby dzieło Holta łączyło w sobie najlepsze cechy powieści Dana Browna i Stiega Larssona. O ile Browna można by tu doszukać się w wątku religijnym, o tyle Larssona tu nie uświadczycie – jest to prosty chwyt marketingowy, który z rzeczywistością wiele wspólnego nie ma.

Moje jakże subiektywne zdanie nie znaczy jednak, że drugi tom Carnivii Holta nie znajdzie swoich fanów. Znajdzie ich wśród entuzjastów nieśpiesznego tempa akcji, wątków religijnych i wybranych wydarzeń z dziejów Włoch.

Ocena: 3/6





[1] J. Holt, Carnivia. Herezja, Wydawnictwo Akurat, Warszawa 2014, s. 15.


Pierwszy tom: Bluźnierstwo.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Akurat.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Dom tęsknot - Piotr Adamczyk





wydawnictwo: Agora
data wydania: 12 września 2014
ISBN: 9788326813528
liczba stron: 510


Długo czytałam tę książkę, naprawdę długo – ponad tydzień, co w moim przypadku jest czymś niemal niespotykanym. Nie dlatego, że była koszmarnie zła. Nie dlatego, że nie podobała mi się. Nie dlatego, że raził mnie styl autora albo dlatego, że postacie i fabuła były do niczego. Było wręcz przeciwnie. Czytałam ją ta długo, bo niczego tak mocno nie pragnęłam, jak spędzić z nią możliwie jak najwięcej czasu. By wryła się w moją pamięć, zapadła w serce i niczym charakterystyczne zapachy z lat dzieciństwa wsiąkła w mury mojego domu.

Biorę ją do ręki, dotykam, wertuję strony i chcę o niej opowiedzieć. Opowiedzieć w piękny sposób, bo i książka piękna... Tylko jakich słów użyć? Wiem! Posłużę się cytatami! Nie, to niemożliwe, wszak jej drobne papierowe ciało upstrzone jest kolorowymi zakładkami indeksującymi – na tylu stronach tyle słów godnych zacytowania, bijących się o palmę pierwszeństwa. Może umieścić je wszystkie w moim tekście? Zrezygnować z moich wynurzeń i pozwolić, by opowieść zareklamowała się sama? Ale kto widział opinię zbudowaną z samych cytatów? Nikt, ja też nie, więc pozwólcie, że opowiem Wam o pewnym domu, który poznałam za sprawą książki Piotra Adamczyka pt. Dom tęsknot.

Ów dom stoi daleko od mojego, bo we Wrocławiu, ale mam silne wrażenie, jakby istniał w moim sąsiedztwie. Jakbym codziennie go widziała, opuszczając swoje cztery ściany i jakbym za sprawą czapki niewidki mogła podglądać życie jego mieszkańców. Szczególnie bliskie jest mi mieszkanie po znanym niemieckim pisarzu, Gustavie Freytagu, którego powojenne losy wygnały z Polski, a jednocześnie pozwoliły zamieszkać w jego czterech ścianach osobliwym rodzinom. Jako pierwsza osiedliła się tam rodzina, zdająca się składać z trzech elementów różnych układanek. On – były partyzant podśpiewujący sobie pod nosem zagrzewające do boju piosenki, którego drażni niemal wszystko, co niemieckie. Ona – córka Niemców, która wierzy, że do Wrocławia oraz mieszkania, w którym obecnie przebywają, wrócą ci, których wygnano. I on – mały Piotruś, który w rezolutny, bezpośredni i bardzo wnikliwy sposób opowiada o PRL-owskiej codzienności widzianej oczyma dziecka. A codzienność ta co rusz go zaskakuje, co chwilę stawia przed nim nowe wyzwania, przygody i niepowtarzalne przeżycia. To, co na zawsze zapadnie mu w pamięć, dzieje się w dniu, w którym postawiono mur berliński. „We Wrocławiu?” – ktoś zapyta. Tak, właśnie tu stanął mur berliński, dzielący ich mieszkanie na dwie części: jedną dla niego i jego rodziców, a drugą dla rodziny żydowskiego pochodzenia. Jakaż to ważna rodzina dla Piotrka! Ważna, bo w jej skład wchodziła Laurka – piękna dziewczynka o uroczym uśmiechu, wobec której mały Piotruś miał jakże poważne plany jak na swój niedojrzały wiek – Laurka miała pewnego dnia zostać jego żoną.

Tak życie Piotrusia kręciło się wokół miłości do Laurki, rodziców, kamienicy i jej mieszkańców oraz tej specyficznej powojennej rzeczywistości, w której wielu tak trudno było odnaleźć się. Piotruś wszystko obserwował i opisywał z rozbrajającą szczerością i humorem charakterystycznym dla dorastającego chłopca. Całość bardzo dobrze obrazowała ówczesne czasy, rys historyczny PRL-u i wszystko to, co dla niego jest tak typowe (sama z rozrzewnieniem wspominałam czasy, gdy jak na wielki skarb oczekiwało się paczki pocztowej od rodziny z Niemiec).

Zatem mamy tu elementy powieści historycznej, specyficzną sagę rodzinną, odrobinę magii, dużo legend, postacie rzeczywiste oraz fikcyjne i mamy uczucia. Uczucia podane w bardzo charakterystycznym dla Pana Adamczyka stylu, w którym prostota i romantyzm tworzą bardzo zapadający w pamięć, zmysłowy taniec słów. Przykład?

Brak mi twojej dłoni w moich rękach – szeptałem – twojego głosu w moich uszach, twoich warg na moich ustach, twojego uśmiechu w moich oczach. Czasami mam wrażenie, że wszystko wokół wariuje z tęsknoty i nawet mojej podłodze brak przez ciebie piątej klepki[i].

Cóż więcej mogę rzec? Chyba tylko tyle, że uległam, ba, wręcz oddałam się podana na tacy Piotrowi Adamczykowi. Ma mnie całą i najpewniej może zrobić ze mną, co zechce, bo w stylu tego pisarza można się zatracić, zakochać i przepaść bez pamięci – to poezja w prozie (o ile mogę tak to nazwać).

Laurka razu pewnego, rozmawiając z Piotrusiem, stwierdziła, że tęskni za tym, co będzie. Piotruś tym wyznaniem szczerze zdziwiony odparł, że nie da się tęsknić za tym, czego jeszcze nie było, ale ona dalej obstawała przy swoim. I wiecie co? Ta mała dziewczynka miała rację. Wszyscy bohaterowie Domu tęsknot tęsknili chyba najbardziej za tym, co ma dopiero nadejść (tylko niektórzy za tym, co minęło). A ja wraz z nimi – tęskniącym wzrokiem wypatruję pięknego jutra. Ach! I nowej książki Piotra Adamczyka – tęsknię za nią!

Ocena: 6/6




[i] P. Adamczyk, Dom tęsknot, Agora, Warszawa 2014, s. 423.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję jej Autorowi.
Wyzwania: Polacy nie gęsi.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Śnieg przykryje śnieg - Levi Henriksen





tłumaczenie: Milena Skoczko
tytuł oryginału: Snø vil falle over snø som har falt
wydawnictwo: Smak Słowa
data wydania: 14 stycznia 2015
ISBN: 9788364846076
liczba stron: 308


Chyba każdy się ze mną zgodzi, że thrillerom i kryminałom zimowa aura nadaje odpowiedni klimat. Śmierć jest zimna niczym śnieg, ostra niczym szpikulec sopla lodu i przejmująca jak zimowy powiew wiatru. Nic dziwnego zatem, że tak wielu autorów wybiera tę porę roku na tło swych powieści, bo przy odrobinie talentu i dużej dozie dobrego pomysłu na fabułę można za jej pomocą stworzyć istny literacki majstersztyk. Na taki też liczyłam przy okazji lektury książki Leviego Henriksena pt. Śnieg przykryje śnieg. Sam tytuł, który niemal siłą próbuje czytelnika osadzić we wspomnianym przeze mnie zimowym klimacie, wywołał we mnie mieszane odczucia. Według mnie nie brzmi on dobrze, ale głębszą analizę samego tytułu książki odpuszczę – nie chcę nią nikogo zanudzać. Lepiej będzie, jak skupię się na samej fabule.

Dan Kaspersen – to mężczyzna, który szybkimi krokami zbliża się do czterdziestki. Jego życie nie było usłane różami, na co w głównej mierze sam sobie zapracował, lądując w więzieniu za działalność związaną z narkotykami. W końcu jednak przychodzi ten wielki dzień, w którym staje się wolny i postanawia wrócić w swoje rodzinne strony, do Skogli obok Kongsvinger. Chce też zrobić niespodziankę swojemu bratu, dlatego nie uprzedza go, że niebawem zapuka do jego drzwi. Ostatecznie to los robi Danowi przykrą niespodziankę, bowiem jego brat ginie śmiercią samobójczą. Dan nie może sobie poradzić z tą tragedią, zwłaszcza że był z nim mocno związany emocjonalnie. Wracając do rodzinnego domu, stara się zrozumieć okoliczności związane z nagłym odejściem Jakoba, jednocześnie doszukując się w tym swojej winy. Wspomnienia w połączeniu z tym, czego uda mu się dowiedzieć od mieszkańców wioski, odkryją przed nim nowe i zaskakujące fakty.

Jednak nie na tyle zaskakujące, by mianować Śnieg przykryje śnieg thrillerem roku 2015. Na dobrą sprawę w moim osobistym rankingu nie znajdzie się on nawet w pierwszej dziesiątce, choć czyta się go dobrze i szybko. W trakcie lektury poczułam się nieco oszukana przez autora, bowiem o tajemniczej śmierci brata Dana jest mowa na początku, a potem… długo, długo nic. Na szczęście zakończenie przynosi rozwikłanie zagadki śmierci Jakoba, jednak kryminalnego wątku w książce Henriksena jest bardzo mało. Niestety thrillera w thrillerze jest równie niewiele – dominuje tu tło psychologiczne, w którym Dan rozprawia się ze swoim życiem, z przeszłością, z życiem rodzinnym, ale też próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości, w której pojawia się miłość.

Jako powieść przede wszystkim psychologiczna, książka Henriksena sprawdza się całkiem dobrze – życie jak i wewnętrzne rozterki głównego bohatera są na tyle ciekawe i intrygujące, że nie czuć znużenia lekturą. Jeśli natomiast spodziewacie się po niej dreszczyku emocji, licznych zwrotów akcji i jej szybkiego tempa, to możecie się czuć rozczarowani. Nawet zimowa aura w tle powieści tym razem nie wpłynęła zbawiennie na jej jakość, nie dodała pożądanego, mrocznego klimatu, choć dobrze komponuje się z tym, co czytelnik widzi za swoim oknem.

Książka przypadnie do gustu fanom wątków psychologicznych (aczkolwiek w bardzo okrojonej formie, nie spodziewajcie się jakiegoś głębokiego studium przypadku) i niespiesznego tempa akcji. Fani norweskich pisarzy parających się tworzeniem thrillerów i kryminałów również nie powinni tej pozycji pomijać, jednak zwolenników silnych emocji wydobywających się z kart powieści odsyłam zdecydowanie do innych lektur.

Ocena: 4/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Smak Słowa.

wtorek, 6 stycznia 2015

Psychoanioł w Dublinie - Łukasz Stec





wydawnictwo: Akurat
data wydania: 25 czerwca 2014
ISBN: 9788377587201
liczba stron: 304


Mężczyzna otwiera oczy. Jest ranek. Pogoda iście irlandzka – za oknem tylko deszcz niesiony podmuchami wiatru. Wie, że jeśli chwilę dłużej poleży w łóżku, to na pewno spóźni się do pracy, ale i tak wyleguje się w najlepsze. I w zasadzie nic nie jest w stanie zaburzyć jego porannej sielanki, nie licząc natarczywego głosu, który niemal krzyczy: „Nakarm mnie!” Po dokładnych oględzinach jest już pewien, że ów głos nie wydobywa się z jego pustego brzucha – więc skąd?

Co za życiowa beznadzieja! Nie ma śniadania, nie było kolacji, do tego poddano mnie kastracji[1].

No tak, to tylko kot… Kot?!

Co się głupio gapisz? Dałbyś szyneczki[2].

Życie Wowy (właściwie Wawrzyńca), bohatera książki Łukasza Steca pt. Psychoanioł w Dublinie, do najłatwiejszych nie należy. Nie dość, że notorycznie spóźnia się do pracy w firmie, która zajmuje się produkcją oraz sprzedażą pierogów, a jego kot, Borys, ma depresję i już kilkakrotnie podejmował się prób samobójczych, to został mu raptem tydzień życia. Tydzień, w którym Wowa ma jedyną w swoim rodzaju szansę na odwrócenie biegu swojego losu i wymknięcie się z rąk śmierci. Naturalnie, jeśli można wierzyć zapewnieniom faceta w białym fartuchu oraz indiańskim pióropuszu na głowie, który to przybywa z Niebios jako osobisty psychoanioł Wawrzyńca i obwieszcza, że czeka go nagła śmierć.

Sprawa prosta nie jest, bo nie dość, że bohater ma niewiele czasu na ratowanie własnego życia, to nie ma też pojęcia, z czyich rąk ewentualnie mógłby zginąć. Któregoś ze współlokatorów? Byłej żony Dezyderii? Może to jej ojciec, urażony, że Wowa śmiał porzucić jego ukochaną córeczkę? Wszak:

Wielokrotnie grozili ci śmiercią, kastracją, trepanacją czaszki, a nawet trwałą ondulacją[3].

Bez względu na to jak potoczą się losy bohatera, musicie wiedzieć, że podczas ich śledzenia czeka Was niewyobrażalna dawka śmiechu, takiego aż do bólu twarzy. Postacie wykreowane przez Steca są obłędne: beztroski Wowa o duszy niespełnionego i niedocenionego artysty, zdołowany kot Borys, przytłoczony swoją egzystencją w roli kastrata, psychoanioł Alfred, który przypomina Jima Carrey’a w wersji indiańskiej i inne poboczne, ale równie udane osobistości. Lekki i zabawny styl autora dopełnia dzieła.

Fani miksów gatunkowych również będą powieścią Steca usatysfakcjonowani, bowiem mamy tu nieco kryminału, sporo fantastyki, wątki romantyczne (z tymi w kociej wersji włącznie) i groteskę. Wszystko to razem podane jest w humorystycznej formie, która idealnie to wszystko łączy i sprawia, że żal rozstać się z książką.

Cieszę się ogromnie, że to właśnie z Psychoaniołem w Dublinie mogłam zacząć nowy, czytelniczy rok i tak świetnie przy tym bawić się, choć po tej powieści zupełnie tego nie spodziewałam się. Opowieść Łukasza Steca – to dla mnie duża i bardzo pozytywna niespodzianka, która sprawiła, że chcę więcej. Gwarantuję też, że i Wy zakończycie tę lekturę z tym samym odczuciem. Bierzcie i bawcie się przy niej wszyscy! Ataki niekontrolowanego śmiechu gwarantowane!

Ocena: 6/6




[1] Ł. Stec, Psychoanioł w Dublinie, Wydawnictwo Akurat, Warszawa 2014, s. 55.
[2] Tamże.
[3] Tamże, s. 114.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję jej Autorowi.
Wyzwania: Polacy nie gęsi.

piątek, 2 stycznia 2015

Laura - J.K. Johansson





tłumaczenie: Anna Buncler
wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
data wydania: 3 lipca 2014
ISBN: 9788308053799
liczba stron: 252


Jest takie stare powiedzenie, że tam gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Czy idąc tym tropem można też powiedzieć, że tam gdzie autorów książki jest kilku, tam nie ma co czytać? Nierzadko sprawdza się to w przypadku duetów (choć wyjątki potwierdzające regułę naturalnie zdarzają się, np. Erik Axl Sund), więc co tu mówić o sytuacji, gdy tytuł ma cały zespół autorów? Ano kolorowo nie jest, o czym przekonałam się, czytając powieść pt. „Laura” grupy fińskich autorów parających się na co dzień pisaniem scenariuszy filmowych i telewizyjnych oraz kryjących się pod pseudonimem J.K. Johansson.

Tytułowa Laura jest mieszkanką małego miasteczka Palokaski. Pewnego dnia okolicę lotem błyskawicy obiega informacja o jej zaginięciu. Nikt nie wie, gdzie podziewa się ta utalentowana muzycznie piętnastoletnia dziewczyna. Mniej więcej w tym samym czasie do liceum, do którego uczęszczała zaginiona, powraca jego dawna uczennica – Miia Pohjavirta. Jako dorosła już kobieta rozpoczyna pracę w szkole jako pedagog. Liczy, że nowe zajęcie da jej zasłużone wytchnienie i pozwoli zapomnieć o niełatwej pracy w policji oraz pomoże uporać się z uzależnieniem od Internetu. Jednak poprzednia praca zawodowa nie daje Mii łatwo o sobie zapomnieć i to, co raz weszło jej w krew, chyba na zawsze w niej pozostanie. Miia rozpoczyna własne amatorskie śledztwo w sprawie zaginięcia Laury, które w pierwszej kolejności wiedzie ją w kierunku… jej brata, Nikke Pohjavirta – psychologa szkolnego, którego, jak się okazuje, łączyły jakieś bliższe relacje z zaginioną nastolatką. Czyżby śledztwo nabierało tempa?

Nie, absolutnie. Tu nawet to amatorskie śledztwo Mii nie ma należytego tempa, nie wspominając już o policyjnym, którego na horyzoncie powieści nie widać w zasadzie wcale. Zastanawiam się też, czemu miał służyć pomysł wprowadzenia bohaterki, która wcześniej pracowała w policji, a teraz ma być pedagogiem szkolnym. Pedagogiem, który i tak siłą rzeczy znów wraca do tego, czym się wcześniej zawodowo zajmował. Żeby było ciekawiej, nikt nie ma za złe Mii, że ta, zamiast zająć się swoimi nowymi obowiązkami w pracy, prowadzi sobie dochodzenie. O wiele bardziej realistycznie wypadłaby ta postać, gdyby wcale nie odebrać jej wcześniejszego zawodu związanego z policją.

Jednak nawet, jeśli pani pedagog zyskałaby na tym zabiegu nieco więcej realistyczności, to i tak niewiele by to jej pomogło jako bohaterce, gdyż nie licząc jej uzależnienia od Internetu i rozbuchania seksualnego, niczego nie można by o niej więcej powiedzieć – jako postać literacka jest to kobieta nijaka. Nie inaczej jest zresztą z pozostałymi bohaterami.

Na tym jeszcze nie koniec minusów wątpliwej jakości dzieła Finów. Owej grupie twórców podczas pisania tej książki chyba gdzieś po drodze uciekł jej jakże ważny aspekt – ma ona być thrillerem psychologicznym z kryminalnym wątkiem. Zespół wesołych pisarzy tak się rozkręcił i wczuł w opisywanie życia poszczególnych mieszkańców, że w efekcie końcowym stworzył powieść obyczajową, w której zdaje się, że tylko przez przypadek mowa jest o domniemanym morderstwie. Być może poprzez zagłębianie się w życie mieszkańców autorzy chcieli stworzyć ciasny i duszny klimat małego miasteczka. Być może o to chodziło, ale i tak nie wyszło.

Thriller – zwłaszcza psychologiczny – powinien wywoływać u czytelnika dreszcz emocji. Powieść Finów nie wzbudza niczego. Może tylko uczucie zawodu po zakończeniu lektury. Na dobrą sprawę lektura książki, która zdradzałaby mi najnowsze trendy w hafciarstwie, najpewniej wzbudziłaby we mnie dużo więcej emocji niż „Laura”.

Nie da się ukryć, że literatura fińska jest specyficzna, o czym już dwukrotnie mogłam się przekonać (jednym z tytułów był również thriller psychologiczny, tj. „Szczerze oddana” Pekki Hitlunena). Finowie tworzą klimat powieści na swój pokręcony sposób, w którym polskiemu czytelnikowi nierzadko trudno się odnaleźć, jednak w „Laurze” ciężko mówić o jakimkolwiek klimacie – tu go zwyczajnie brak. Powieść jest po prostu nijaka, bez polotu i zwyczajnie słaba.

Jednak ocena końcowa powieści to 2/6, więc jakiś plus książka według mnie posiada. Jest nim zakończenie, a raczej sam pomysł na rozwikłanie zagadki zniknięcia Laury, który jest po pierwsze, oryginalny (choć balansuje na granicy realizmu), a po drugie, nieoczywisty.

Ten jeden i jedyny pozytyw nie zmienia jednak mojego negatywnego stosunku do „Laury”. Specyficzny styl pisarski Finów plus natłok autorów równa się powieść, po odłożeniu której ma się w głowie tylko jedną myśl: Na Larssona! Przeczytałam książkę o niczym! Choć jej blurb informuje, że o czymś jednak jest…

Ocena: 2/6

Oficjalna recenzja dla Lubimy Czytać - LINK.

czwartek, 1 stycznia 2015

Podsumowanie czytelniczo-życiowe 2014 roku + Kuferek Książkówki





I stało się, mamy rok 2015 – bardzo mnie ten fakt cieszy. Pogoda nie przywitała Nowego Roku słońcem, ale ja i tak mam uśmiech na twarzy. :) Nie przedłużając jednak, zapraszam Was na mini podsumowanie minionego roku.

Podsumowanie czytelniczo – blogowe

Przeczytanych książek: 70 (niezły wynik jak na moje perturbacje życiowe w roku 2014).

Najlepsze książki: "Kiedyśbyliśmy braćmi" Ronald H. Balson, "Trzy odbicia w lustrze" Zbigniew Zborowski, "Wyspa na prerii" Wojciech Cejrowski.

Na wyróżnienie zasługują także: "Parabellum. Prędkość ucieczki" oraz "Parabellum.Horyzont zdarzeń" Remigiusza Mroza.

Najgorsza książka: „Laura” J.K. Johansson (recenzja już jutro).

Na blogu stuknęło ponad pół miliona wyświetleń i na obecną chwilę licznik pokazuje: 627,141.

FP Książkówki przekroczył magiczną liczbę 1000 polubień i w tej chwili wynosi: 1138.

Książkówka objęła swym patronatem tytuł "3 godziny" Eweliny Jasik i Adama Jakubiaka, a moje nazwisko oraz link do bloga trafiły na okładkę „Seksturysty” Adama Amblera.

Całkiem nieźle, wydaje mi się. :)

Podsumowanie życiowe

Nie oszukując nikogo ani tym bardziej siebie, muszę powiedzieć, że rok 2014 był do luftu. Jedno nieszczęście ciągnęło za sobą drugie, w myśl zasady, że nieszczęścia chodzą stadami (już nie parami). Wstyd mi za to, że przez zawirowania życiowe ucierpiał na tym blog, a nawet przeszło mi przez myśl, by zawiesić blogową działalność, co – na szczęście - skutecznie wybito mi z głowy. W związku z zawirowaniami życiowymi, muszę w szczególności podziękować osobom, które były mi wsparciem w sposób mniej lub bardziej dla nich świadomy:

Wojtek
Ty już sam najlepiej wiesz za co Ci dziękuję. Znosiłeś dzielnie moje smętolenia i co najważniejsze – rozumiałeś jak nikt inny. Mam u Ciebie dług wdzięczności za to wszystko + za to, że nie dałeś mi zapomnieć o tym, że…jestem kobietą. :)

Ania i Małgosia
Jedna z Was stawiała mnie do pionu słownymi kopniakami, a druga dawała się wygadać. Obie zawsze w pogotowiu. Dziękuję, że przypominacie mi o mojej wartości i… za to, że jesteście. Bez Was pewnie już dawno bym oszalała. ;)

Jola, moja Sis
Za miliony przeprowadzonych rozmów w minionym roku 2014, które wiele dobrego mi dały i pomogły w uchronieniu się przed popełnieniem pewnego, życiowego błędu. Za dodawanie wiary we mnie samą. Za obecność, po prostu. :)

Marek
Za to, że byłeś i jesteś dzień w dzień. Za to, że to właśnie Ty wybiłeś mi z głowy pomysł zawieszania działalności Książkówki.

Ty, jako jedna z nielicznych dajesz mi odczuć, że mój blog, to całe moje pisanie ma sens. Dzięki Tobie czuję, że warto…

Każda rozmowa z Tobą dodaje mi solidną dawkę pozytywnej energii – zarażasz mnie nią w sposób niekontrolowany i proszę…rób to dalej. :) A najlepiej mnie adoptuj. ;)

Dziękuję też Wszystkim, którzy dalej odwiedzają Książkówkę, mimo że mój blog miał w tym roku kilka „przerw w życiorysie”, że chwilami tak mało się tu działo. Dziękuję, że jesteście!

****

Ukoronowaniem dzisiejszego jakże dłuuuuugiego wpisu niech będą nagrody książkowe rozdawane przeze mnie każdego miesiąca w ramach Kuferka Książkówki. :) Tym razem książki wędrują do:

Magdalena W.


i

Ania Mania





Gratuluję! Zapraszam serdecznie do odwiedzenia Kuferka, który został dziś mocno zasilony. :)



SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU! Życzę Wam zdrówka przede wszystkim, bo ono najważniejsze. :)